Trudno w naszych czasach spotkać chrześcijanina. Bo któż jeszcze spodziewa się wstać z grobu, by żyć na wieki w raju z Panem Jezusem? Są tacy, ale rzadkie to ptaki. A kto chciałby zsyłać niewiernych do piekła? Nawet papieże się od tego odżegnują! A przecież jeszcze pół wieku temu każde dziecko niechodzące do kościoła straszono kotłem z kipiącą smołą.
Nie, chrześcijanie, przynajmniej tacy jak dawniej, w miarę trzymający się doktryny i niegłoszący herezji, że „to nie tak” i „niedosłownie”, prawie zniknęli z Europy. Ale natura – a co dopiero kultura! – nie znosi próżni. Miejsce chrześcijaństwa zajęło coś, co wprawdzie niewiele ma wspólnego z wyznaniem wiary, nie mówiąc już o katechizmie, lecz z pewnością z chrześcijaństwa się wywodzi i do niektórych jego wątków nawiązuje, przez co mamy prawo nazywać to postchrześcijaństwem.
Most, który łączy nasze czasy z niedawno minionymi czasami chrześcijańskimi, nazywa się miłością. Bardzo ważną i wielce irytującą niechrześcijan cechą tej religii jest przekonanie jej wyznawców, że bardziej niż inni znają się na kochaniu bliźniego, a nawet, że jest to chrześcijański wynalazek. Jakby nikt poza tym nie wiedział, co to współczucie dla cierpiącego, bezinteresowne, a nawet pełne poświęcenia pomaganie, wrażliwość na ludzką nędzę i krzywdę. To oczywiście nonsens, lecz brzemienny w pozytywne skutki. Przekonanie chrześcijan, że są mistrzami kochania bliźniego (dawniej mówiło się „miłosierdzia”, a jeszcze dawniej „litości”) ma takie oto następstwo w naszym zsekularyzowanym świecie, że i nam się wydaje, iż solidarność z pokrzywdzonymi przez los to nasza europejska specjalność. Wprawdzie dzisiaj kojarzy się ona ludziom raczej z lewicą niż z Kościołem katolickim, to jednak z pewnością jest tu jakaś ścieżka inspiracji.