Kraj

Igrzyska oburzenia

Jeśli nie jest w stanie połączyć nas sport, to co? W czasach, gdy nad światem krąży widmo Trumpa, kiedy na naszą codzienność rzuca cień Putin, warto się zastanowić, kto nas dzieli i po co.

Kiedy Suzanne Collins zawojowała świat trylogią „Igrzyska śmierci”, nie podejrzewała, że rośnie jej potężna konkurencja. Rok 2024 przyniósł igrzyska oburzenia. Zawody sportowe giną w cieniu ceremonii otwarcia, która podzieliła świat. Jednych zachwyciła rozmachem, tropami artystycznymi, aluzjami literackimi. Innych rozsierdziła, bo w pokazie mody dopatrzyli się aluzji do „Ostatniej wieczerzy”, co uznali za obrazoburcze. Stop. Kto uznał? Ot, skromny przykład. Ksiądz Tomasz Białoń grzmiał: „Lewicowe środowiska po raz kolejny pokazały swoją siłę i pogardę świętości”. Dalej pisał w poście na Facebooku o „chorych tęczowych świętościach”, które „uderzają w naturę człowieka”, o promowaniu zboczeń przez ideologów LGBT oraz o hańbie (a jakże). Wywód zakończył tak: „Naszym chrześcijańskim sposobem życia ma być miłość w prawdzie”.

Jak rozumiemy, wyrazy takie, jak „chore”, „zboczenie” oraz „świętość” – pisana w cudzysłowie lub bez, w zależności od tego, czy jest właściwa, czy zboczona – to idealne słowa na wyrażenie postulowanej miłości. Nie wiemy, jak księdzu, ale nam miłość kojarzy się z dobrem, dawaniem i cieszeniem się szczęściem drugiej istoty. Na pewno nie ze stawianiem warunków: „Będę cię kochać, jeśli będziesz hetero, z obrączką, bez skoków na boki…”.

„Kocham, jeśli…” to tzw. miłość warunkowa. Tylko że ona nie jest miłością. Jest manipulacją i próbą podporządkowania sobie drugiej istoty. Kiedy występuje w związkach między partnerami czy rodzicami i dorosłymi dziećmi, specjaliści radzą wiać, gdzie pieprz rośnie. Ktoś, kto „kocha” warunkowo, nie będzie miał dla nas litości ani miłosierdzia. Szkoda, że nie ma wspólnej dla wszystkich ludzi definicji miłości.

Polityka 33.2024 (3476) z dnia 06.08.2024; Felietony; s. 89
Reklama