Od dyplomatów oczekuje się klasy, a wobec tego również umiaru i wstrzemięźliwości. Ponadto oczekuje się od nich pełnej lojalności wobec państwa oraz ministra spraw zagranicznych, nawet jeśli prywatnie pragnie się innej władzy i głosuje na inną partię niż ta, która właśnie sprawuje władzę.
Niestety, jego ekscelencja ambasador Marek Magierowski, pełniący swoją misję w Waszyngtonie od 2021 r., wykazał się właśnie cechami wprost przeciwnymi: brakiem umiaru i brakiem lojalności. Jak ustaliła Wirtualna Polska, pozwolił sobie na impertynencką demonstrację niezadowolenia z powodu odwołania z placówki, żądając niemal milionowej rekompensaty za utracone zarobki. Jego zwyczajowa czteroletnia kadencja upłynęłaby bowiem w listopadzie 2025 r.
Magierowski żąda miliona
Powracający z placówki ambasador nie jest pozostawiany sam sobie. MSZ zawsze dba o to, aby miał co robić (zwłaszcza gdy chodzi o zawodowych dyplomatów), a jeśli chce się z kimś rozstać (a tak z pewnością będzie w przypadku Magierowskiego), to zapewnia dobrą odprawę. Zresztą pan Magierowski jest jednym z pupili prezydenta Dudy i na razie może spać spokojnie. I to nie pod mostem. Żaden kraj nie porzuca swoich dyplomatów. Co więcej, są to urzędnicy z reguły bardzo dobrze wynagradzani. Gdy Radosław Sikorski był ministrem spraw zagranicznych w czasach pierwszych rządów Donalda Tuska, z rozbawieniem wspominał, że jest daleko na liście płac swojego resortu. Ambasador ma być bowiem człowiekiem dobrze sytuowanym i dzięki temu w pełni odpornym na uroki małych prezentów i zaproszeń, np. do luksusowych restauracji. Nie chodzi tu nawet o korupcję w ścisłym sensie, lecz o nieuświadomioną nawet psychologiczną podatność urzędnika na splendor związany z luksusem.
Żądając miliona od MSZ, Magierowski z pewnością nie poprawił swojej pozycji negocjacyjnej w kwestii odprawy. Doczekał się zresztą ironicznej odpowiedzi ze strony ministerstwa, które w swoim komentarzu orzekło, że nie będzie komentować. A tak na poważnie, to żądanie pana Magierowskiego „nie znajduje żadnego uzasadnienia w obowiązujących przepisach prawa” i „jest oczywiste, że MSZ nie rozważa takiego porozumienia”.
Do sprawy odniósł się sam Radosław Sikorki, który napisał na X: „W związku ze skandalicznym żądaniem ambasadora M. Magierowskiego wobec skarbu państwa o nienależną rekompensatę w wysokości prawie miliona zł ponawiam mój wniosek do prezydenta Andrzeja Dudy o jego odwołanie z placówki w Waszyngtonie”.
Wojna podjazdowa o ambasadorów
Gdyby Magierowski był człowiekiem honoru, po takiej odpowiedzi przełożonych zapadłby się pod ziemię ze wstydu. To jednak tylko czysto teoretyczna możliwość, bo człowiek honoru nie zażądałby miliona, tylko z pokorą, acz z godnością opróżnił swój urząd. Można powiedzieć: „szkoda”, bo w świecie PiS akurat Marek Magierowski był osobą relatywnie umiarkowaną i nie najgorzej ocenianą. Miał też w zwyczaju, pełniąc funkcję ambasadora w Izraelu, a potem w USA, podkreślać państwowy, a nie partykularnie polityczny charakter swojej misji. Dziś, z impetem wchodząc w gorszące utarczki na linii Pałac Prezydencki–MSZ, zadaje temu kłam.
Między Andrzejem Dudą i Radosławem Sikorskim od wielu miesięcy trwa wojna podjazdowa o stanowiska kilkudziesięciu ambasadorów. Prezydent odmawia mianowania wskazanych przez ministra osób, dosłownie traktując swoją prerogatywę w tym względzie, podczas gdy politykę zagraniczną państwa, zgodnie z konstytucją, prowadzi rząd.
Podpisy prezydenta na nominacjach ambasadorskich mają sens honorowy i prestiżowy, tak jak w przypadku tytułów profesorskich. Obstrukcja prowadzi do poważnych szkód wizerunkowych, bo już wieści i plotki w międzynarodowych kręgach dyplomatycznych na temat tego, co się dzieje w Polsce, wystarczająco nasz kraj ośmieszają „w oczach zagranicy”, a co dopiero status chargé d’affaires, którym muszą tymczasowo zadowolić się faktyczni, lecz niemianowani przez Dudę ambasadorzy. Jednym z nich jest Bogdan Klich, który w sierpniu obejmie placówkę po Magierowskim. Podobna sytuacja ma miejsce w Izraelu, Czechach czy Kijowie. Można to skomentować tylko jednym słowem: żenada.
Na noże między Dudą i Sikorskim
Między ośrodkiem prezydenckim a Radosławem Sikorskim nie od dziś jest „na noże”. Sikorski nie dość, że odszedł niegdyś ze środowiska PiS i przeszedł do obozu przeciwnego, to jeszcze pozwalał sobie walczyć z Lechem Kaczyńskim o swoją konstytucyjną pozycję kierującego polityką zagraniczną. Kaczyński dążył bowiem do poszerzenia swoich uprawnień i możliwości w tym względzie. W szczególny sposób dotyczyło to „kierunku amerykańskiego”, gdyż w doktrynie politycznej PiS sojusz z USA odgrywa rolę centralną.
Niestety, to akurat Sikorski ma tam świetne kontakty i notowania, co dla obozu PiS było i nadal jest wielce frustrujące. Na domiar złego Sikorski wysyła do Waszyngtonu osobę jeszcze bardziej niż on sam znienawidzoną w Pałacu Prezydenckim, czyli Bogdana Klicha, który w 2010 r., gdy doszło do katastrofy smoleńskiej, był ministrem obrony narodowej. Wizytę Lecha Kaczyńskiego organizował wówczas Pałac Prezydencki, lecz PiS typował właśnie Klicha – jako formalnego dysponenta samolotów wojskowych dla celów rządowych – do roli kozła ofiarnego, na którego można by zrzucić winę za katastrofę, gdyby zawiodły próby udowodnienia, że to Putin z Tuskiem zorganizowali zamach na życie prezydenta RP.
Dziś się już do tamtej hucpy nie wraca i wmawianie Polakom, że w Smoleńsku była zamach, za którym stoją Rosjanie i Tusk, wyczerpało swój amoralny polityczny potencjał. Niemniej wrogość do Klicha pozostała.
Smutne to wszystko i jeśli możemy się jakoś pocieszyć, to chyba tylko w ten sposób, że w wielu krajach demokratycznych obserwujemy dziś kryzys instytucjonalny, podkopujący fundamenty samej demokracji. Jednakże dyplomacja jest ostatnim obszarem, w którym taki kryzys powinien być widoczny. Frak ambasadora do tego właśnie służy, aby swym świetnym materiałem i krojem odwracać uwagę od słabości i problemów rządu.