W sezonie ogórkowym zaroiło się od tekstów o tym, jak smartfony są szkodliwe dla dzieci i że najlepiej im je w ogóle pozabierać. Koronnym argumentem jest to, że sami technologiczni oligarchowie z Krzemowej Doliny odcinają swoje dzieci od internetu, żeby nie zatruwać im umysłów tym syfem, którym zatruwają umysły całej reszty ludzkości.
Nie twierdzę, że ten argument jest nieprawdziwy. Straszę internetem od lat, nawet kiedyś książkę o tym napisałem. Twierdzę jednak, że jest bezprzedmiotowy.
Spójrzmy na życie Typowego Nastolatka. Załóżmy na użytek rozmowy istnienie takowego (skądinąd oczywiście wiadomo, że każdy nastolatek uważa siebie za nietypowego – jeśli więc jakiś byłby typowy, to już ipso facto byłoby wysoce nietypowe).
Nawet z powyższym zastrzeżeniem możemy przyjąć, że Typowy Nastolatek uczęszcza do takiej czy innej szkoły, bo tego wymaga prawo. Ta szkoła z kolei, średnia czy podstawowa, publiczna czy prywatna, oczekuje od naszego Typowego Nastolatka śledzenia na bieżąco ocen, materiałów klasowych udostępnianych przez nauczycieli oraz ogłoszeń typu „za tydzień wycieczka, wpłacamy po 200 zł”.
Znów: w zależności od danej szkoły i danej rodziny mogą występować tu różnice w szczegółach, ale w każdej coś z powyższej listy będzie traktowane jako obowiązek naszej osoby nastoletniej. Jeśli ta go zaniedba i na przykład nie zauważy narastającego od miesięcy zagrożenia z matematyki albo przypomni sobie o wycieczce w ostatniej chwili, wszyscy będą mieć do niej pretensje – i szkoła, i rodzina, i czasem nawet reszta klasy.
W praktyce realizowanie tego obowiązku oznacza, że nasz Typowy Nastolatek musi mieć stały dostęp do Librusa, Teamsów i BLIK-a (bo w dzisiejszych czasach wszystkie szkolne zrzutki robi się BLIK-iem).