Ustawa o tzw. depenalizacji aborcji padła w Sejmie wynikiem: 215 za, 218 przeciw. Wiem, że nie darzy się sympatią ludzi, którzy z nieukrywaną satysfakcją przypominają: „A nie mówiłem!”. Z pełną świadomością tego faktu, odważnie – acz bez satysfakcji – przypominam: „A nie mówiłem!”. Równo cztery miesiące temu w felietonie napisałem: „W kwietniu ma odbyć się debata, projekty trafią do komisji – i co dalej? (…) przy tym stopniu rozbieżności (pamiętajmy, że PiS będzie przeciwko wszystkim projektom) mało prawdopodobne, aby jakikolwiek projekt zyskał w takiej komisji albo na sali plenarnej większość”.
Ale, ale – powie ktoś – przecież zabrakło tylko trzech głosów KO, gdyby wszyscy byli obecni i głosowali… Wina Tuska! Jak zwykle szuka się winnych nie tam, gdzie są, ale tam, gdzie komu wygodnie. Po pierwsze, zawsze się może zdarzyć, że ktoś jest chory, ktoś w podróży służbowej, a ktoś nazywa się Giertych. Po drugie, gdyby nawet cała trójka posłów Koalicji była obecna i zachowała się jak trzeba, głosowanie zakończyłoby się remisem, czyli porażką. Po trzecie, o odrzuceniu ustawy zadecydowali posłowie PSL, z których aż 24 (!) głosowało przeciw. Po czwarte wreszcie, ta niewielka przegrana w głosowaniu to i tak cud, bo na sali nie było aż 14 (!) posłów PiS. Sprawa więc była z góry przegrana i trudno mi znaleźć usprawiedliwienie dla przepychania tej ustawy z tak niskim prawdopodobieństwem jej uchwalenia. Po tej wpadce spodziewałem się spokojnego wyciągnięcia wniosków, tymczasem ze zdziwieniem usłyszałem, że rozeźlona Lewica zamierza powtórnie zgłosić tę samą ustawę, nie zmieniając nawet przecinka!