Rząd ogłosił w ostatnim tygodniu dwa projekty. Pierwszy imponuje rozmachem i reklamowany jest hasłem „trójskoku w nowoczesność”, a chodzi o Centralny Port Komunikacyjny. Megalomanię PiS ma zastąpić realistyczna koncepcja „megalopolis” – zamiast jednego centrum Polski w Baranowie nowa sieć połączeń między miastami. Podtrzymanie idei CPK rząd tłumaczy m.in. koniecznością „napompowania” Lotu. Może z samych planów (artykuł Marcina Piątka „Niemiec zapłacze, gdy zobaczy”) należałoby jednak na tym etapie wypuścić trochę powietrza?
Drugi, z dawna oczekiwany, projekt to założenia do zmian w ustawie medialnej. Tu dla odmiany rozmachu nie widać. Publiczne media finansowane z minimum 0,09 proc. PKB, a zatem z budżetu, nieco odświeżona KRRiT z poszerzonymi kompetencjami, likwidacja Rady Mediów Narodowych (zgodnie z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z 2016 r.). Bazą dla dyskusji jest Europejski Akt o Wolności Mediów, dokument, który koncentruje się na obronie pluralizmu i wolności prasy – niejako szyty na miarę, bo przygotowany ewidentnie w reakcji na to, co wymyślały przez ostatnie lata próbujące przejąć kontrolę nad mediami rządy Polski czy Węgier.
Dokument rządowy to oczywiście tylko punkt wyjścia do społecznej dyskusji, otwarty na uwagi. Od razu można zgłosić jedną: dojmujący brak wizji. Nie na poziomie organizacji, tylko refleksji o tym, czym powinny być media publiczne – dziś, ale też za 10 czy 20 lat. Bo przecież nie tylko radiem i telewizją, skoro teraz tę ostatnią w najmłodszych grupach wiekowych ogląda stacjonarnie ledwie kilka procent populacji.
Przypomnijmy, że obowiązująca do dziś Ustawa o radiofonii i telewizji weszła w życie w 1993 r. Telewizory miały wtedy wielkie kineskopy, telefony komórkowe ważyły po kilka kilogramów. Smartfonów nie znaliśmy, a internet dostępny był tylko na uczelniach. Mediów społecznościowych jeszcze sobie nie wyobrażano, podobnie jak tego, że dużą częścią przepływu informacji na świecie zawiadywać będzie kilka globalnych koncernów. A strony internetowej nie miał wtedy jeszcze nawet polski rząd. Założenia do nowej ustawy brzmią więc trochę tak, jak gdybyśmy mieli nadrobić pierwszych kilka lat z tych 30. A wypadałoby porozmawiać o dostępie do wiarygodnych informacji tam, gdzie ludzie ich rzeczywiście szukają, czyli – z całym szacunkiem – niekoniecznie w radiu i telewizji. Nie ma nawet sygnału o możliwości wykorzystania synergii w obrębie tego, co już w tej publicznej sferze działa – agencji prasowej, archiwów cyfrowych itd. Wszystko to kojarzy się trochę z tekstem popularnej – też prawie 30 lat temu – piosenki Elektrycznych Gitar: „Już każdy powiedział to, co wiedział. Trzy razy wysłuchał dobrze mnie. Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak, jak jest”.
W jednym głosowaniu sejmowym nadrobiliśmy w tym tygodniu jeszcze pięć lat. Tych, które minęły od uchwalenia unijnej dyrektywy DSM – ważnej, nowoczesnej, ale traktowanej niepoważnie przez lata rządów PiS. W całości nazywa się to Dyrektywą o prawie autorskim i prawach pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym, ale skrót jest przydatny, żeby czytelnicy nie usypiali, zanim nazwa wybrzmi do końca. Jeszcze bardziej przydatne jest ogólne wyjaśnienie: chodzi właśnie o to, by uwzględnić zmiany z tych 30 lat w prawie autorskim, z myślą o twórcach z różnych dziedzin – od najgłośniejszych, w tym wszystkim tantiem dla filmowców ze streamingu, aż po najcichsze prawa do rekompensat dla dziennikarzy i wydawców prasowych. Wszystkich, których kreatywna praca wykorzystywana jest w internecie i na których – nie płacąc autorom – zarabiają wielkie spółki sektora cyfrowego (na czele z Google i Metą, właścicielem Facebooka i Instagrama).
Wraz z przyjęciem przez Sejm projektu reformy prawa autorskiego obecny rząd miał szansę – choćby i po pięciu latach od przyjęcia dyrektywy – „dowieźć”, jak to się mówi w politycznym żargonie, nowe przepisy polskim twórcom. Reprezentujące twórców organizacje mają mieszane uczucia. Konsultacje były pobieżne, wiele postulatów zignorowano. Na przykład wydawcy papierowej prasy w teorii mogą się teraz upominać o wynagrodzenie za wyświetlane tu i tam fragmenty swoich artykułów, ale nie przeszła istotna dla dziennikarzy poprawka: zapis o „przymusowej” mediacji w sprawie warunków między małymi a wielkimi, w której miałby uczestniczyć Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Praktyka pokazuje, że odrębne negocjacje wydawców z gigantami pokroju Google mogą być trudne. We Francji, gdzie dyrektywę wdrożono najszybciej, Google nie porozumiało się z wydawcami w sprawie rekompensaty za publikację. A upomniane groziło wyświetlaniem w wynikach wyszukiwania gołych linków do tytułów prasowych (co obniżyłoby liczbę czytelników wchodzących za pośrednictwem Google na strony gazet). Miejscowy urząd konkurencji, z mocy prawa włączony w negocjacje, uznał to za formę szantażu i wymierzył koncernowi wielomilionową grzywnę. Spór ciągnie się jednak do teraz.
Co robić? Strajkować, pokazując, że nie będzie skąd wziąć nagłówków i urywków do wyświetlania w mediach społecznościowych, jeśli ktoś nie dostarczy samych newsów? I że sztuczna inteligencja, choć potrafi już zgrabnie skompilować kilka tekstów w jeden, wciąż nie podsunie w Sejmie politykowi mikrofonu, zadając trudne pytanie. A może powinniśmy w desperacji wykupić stały baner u pana Poziomki pod siedzibą Sejmu i Senatu („Żeby Wiejska była wiejska”) z upomnieniem ustawodawcy? Bo na końcu tego procesu widać możliwą uberyzację zawodu, w ramach której rozdrobnieni, pozbawieni redakcyjnego wsparcia i łatwi do zastraszenia dziennikarze pracują za minimalne stawki dla cyfrowych molochów, czekając na kliki, lajki i napiwki od czytelników. Zamiast nagłówków w rodzaju „Czy platformy płacą artystom godziwie za ich pracę?” proszę się przygotować na „Znany aktor dostał 30 zł za rok od platformy streamingowej. Nie uwierzycie, na co je wydał [zdjęcia]”.
Przyjęta w tym kształcie dyrektywa omija paradoksalnie zapisy korzystne dla tych, którzy dotychczas przypominali na łamach prasy o konieczności jej wprowadzenia. I którzy będą pisać o jej przestrzeganiu. Bo co, jeśli ten proces transferu tantiem będzie wyglądał tak jak w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich za skończonych właśnie rządów Jacka Bromskiego, kiedy pozostające w gestii SFP pieniądze miały finansować wożenie psów dyrektorki do weterynarza? Przebieg 11-godzinnego walnego zgromadzenia SFP, na którym wylały się pretensje i finansowe zarzuty pod adresem dotychczasowego szefa, relacjonujemy ze szczegółami („W kinach tego nie pokażą”). I czekamy na skok w nowoczesność, pocieszając się, że skoro w tempie wdrażania dyrektywy DSM Polska znalazła się na ostatnim miejscu w Unii, to może ta przedostatnia lokata w rankingu Euro 2024 nie była taka zła.