Awans społeczny jest definiowany jako wyjście z niższych pozycji na wyższe, ale czy to rzeczywiście aż tak proste? Niewątpliwie jest to klucz do szeroko omawianych dzisiaj książek: „Życia i śmierci kobiety z ludu” Eribona, „Hanki” Jakubowiaka, „Chłopek” Kuciel-Frydryszak, o awansie w PRL-u świetnie pisze dr Magda Szcześniak w pracy „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”. A jednak, zamykając jedną z nich po lekturze, pomyślałam, że trudno mi dziś opowiedzieć za pomocą tej kategorii własne życie. Albo inaczej – nie chcę.
Mogłabym powiedzieć, że jestem osobą z awansu. Moja babcia od strony mamy pracowała jako pokojówka w hotelu Polonia, a dziadek był warszawskim tramwajarzem; z kolei dziadkowie ze strony taty mieli gospodarstwo. Mama poszła na studia i tata też, mama została bizneswoman w stylu lat 90., tata był wykładowcą i oficerem. Awans jak nic! Oczekiwano, że zrobię z ich wysiłku praktyczny użytek, pójdę na medycynę lub prawo. Ale ja wybrałam „niepraktyczne” kulturoznawstwo, bo chciałam zostać pisarką – i zarabiam pisaniem na życie. Awans po raz wtóry! Ale czy rzeczywiście?
Nie mam i nigdy nie miałam pewności, że taka zmiana zaszła. Bliska mi jest Renata Lis w książce „Moja ukochana i ja”, gdy przyznaje, że miała kompleksy wobec de domo intelektualistek. Ja też wiedziałam, że nie mam szans do nich dobiec, choćbym wypluwała płuca i doktoraty. Nie chciałam się ścigać. Ważne było dla mnie, żeby uniezależnić się od rodziców: pisałam do magazynów o stylu życia, byłam didżejką, stylizowałam sesje zdjęciowe. Można powiedzieć, że rozmieniałam na drobne z takim trudem pokoleniowym zdobytą pozycję doktorantki. W końcu zaczęłam pisać reportaże i pogłębione materiały – ale wśród reporterów też czułam się obco, bo interesowały mnie zupełnie wtedy „niereporterskie” tematy: moda, kultura masowa, codzienność, cielesność.