Wymieceni zasłużeni
Polska reprezentacja w PE: kto dostał mandat, a kto czerwoną kartkę
To już piąty raz wybieraliśmy przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. Po osobliwej, skrajnie scentralizowanej kampanii, którą prowadzili niemal wyłącznie liderzy obozów, choć sami nie kandydowali. Ale już kandydaci w większości byli pasywni, najczęściej poprzestając na upstrzeniu miejskich płotów swoimi obliczami. Nieoczekiwanie jednak okazało się, że personalia nie były wyborcom obojętne, gdyż często ignorowali suflowaną im przez partie kolejność nazwisk na listach wyborczych i stawiali krzyżyki wedle własnego uznania. Dzięki temu w puli 53 szczęśliwców znalazło się kilka nazwisk nieoczywistych, a i paru faworytów obeszło się smakiem.
Wybieranie europosłów to przecież wyzwanie w sumie abstrakcyjne. Zazwyczaj nie mamy śladowego choćby pojęcia, czym konkretnie zajmują się w Strasburgu i Brukseli nasi wybrańcy. O samym PE również wiemy niewiele. Głównie chyba to, że sprowadza się do gadulstwa, podczas gdy istotne decyzje zapadają na zupełnie innym, rządowym szczeblu. Ale za to można się na pięcioletnim „turnusie” w Brukseli i Strasburgu nieźle ustawić… Nie jest więc przypadkiem, że w niemal wszystkich europejskich krajach te wybory rządzą się przede wszystkim logiką wewnętrzną.
W nagrodę, za karę czy tak po prostu
Sami politycy też zresztą nie ukrywają, że aspekt finansowy jest dla nich istotny, a w niejednym przypadku wręcz kluczowy. Wystarczy przypomnieć sobie pierwsze polskie eurowybory z 2004 r., zaraz po akcesji. Wedle ówczesnych regulacji europosłowie mieli zarabiać tyle samo, co ich koledzy z Sejmu i Senatu. Co sprawiło, że politycy z pierwszej ligi nie palili się do kandydowania, jeśli nie liczyć niewielkiej garstki ciekawych świata i poszukujących nowych wyzwań. Na listach dominował jednak drugi garnitur, a niedobory znanych nazwisk wypełniano celebrytami, artystami bądź sportowcami.