W naszej debacie Unia Europejska coraz bardziej funkcjonuje jako iście freudowskie źródło cierpień, które krępuje coraz to nowymi regułami, tłumiąc tradycyjny polski indywidualizm. Nie sposób jednak z czynnikiem opresyjnym zerwać – przynajmniej na razie, w przewidywalnej przyszłości – toteż musimy trwać w stanie coraz bardziej odczuwalnego dyskomfortu, czego skutkiem jest rozwijająca się swoista nerwica. Dobrą tego ilustracją był niedawny program z politykami, który TVP z powodu ustawowych wymagań anonsowała jako debatę przedwyborczą, chociaż sensowniej byłoby wpisać widowisko do ramówki jako teleturniej „Czyja wina”.
Oto więc mamy Unię, która kiedyś była nawet w porządku, ale potem poprzestawiały jej się klepki i uparła się narzucać nam nonsensowne rozwiązania. My się oczywiście bronimy, tyle że kiepsko nam to wychodzi, bo kręci się mnóstwo agentów wpływu i pożytecznych idiotów. Zadaniem uczestników programu było ową piątą kolumnę zdemaskować i pogrozić jej palcem. Dzięki temu mogliśmy się dowiedzieć, że podsyłająca nam zgniłe jaja z Brukseli Ursula von der Leyen to tak naprawdę „koleżanka Tuska”, chociaż w sprawie przymusowego zazielenienia ładu nad Wisłą paktował z nią nie kto inny, jak Mateusz Morawiecki. A niejako przy okazji widz otrzymał cenną porcję ogólnych spostrzeżeń i refleksji o sposobach wyjścia z europejskiej pułapki, na różne zresztą nuty: od „będziemy dbać o polskie interesy” i „naprawimy Unię od środka”, po „zatrzymamy to szaleństwo” i „wrócimy do Europy ojczyzn”.
Owszem, została też zasygnalizowana opcja „jedynie polexit”, ale jednak trochę już na boku, jako prowokacja autorstwa gracza tyleż malowniczego, co nieistotnego dla przebiegu rozgrywki. Bo z wyzwoleniem od Unii nie jest tak prosto, trzeba się liczyć z realiami. Pewnie trochę nie wypada, bo to jednak Europa, a myśmy przecież zawsze byli europejscy. No i fajne są mimo wszystko otwarte granice, niskie roamingi i parę innych spraw, o których nasze dzieci już nawet nie wiedzą, że dawniej nie były oczywiste. Ze strachu przed Putinem, bo za oceanem możemy mieć za chwilę Donalda Trumpa i warto szukać alternatywnych polis bezpieczeństwa. Wreszcie w imię interesów, bo na razie więcej mimo wszystko dostajemy, niż sami wpłacamy do wspólnego budżetu, więc per saldo nam się ta Unia ciągle jeszcze opłaca. Z akcentem na „jeszcze”.
Czytaj też: Orbán potępia wojnę i dalej wspiera Rosję
Eurosceptycy gniewni vs. uśmiechnięci
W ramach ogólnej opowieści mieszczą się oczywiście rozmaite, często rozbieżne wrażliwości. Te koalicyjne pozostają jeszcze optymistyczne, chociaż na poziomie ogólnych deklaracji otwarcie afirmatywna pozostała jedynie lewicowa. Kluczowe unijne tematy i projekty zrobiły się już jednak podejrzane, co w odniesieniu do Zielonego Ładu prowadzi do swoistego rewizjonizmu („trzeba to zrobić inaczej”), a jeszcze większy sceptycyzm wyzwala w związku z paktem migracyjnym. Po prawej stronie dominuje z kolei już absolutna kontestacja, obejmująca nawet plany wspólnej polityki obronnej (bo od tego jest NATO, a Trump to przecież wielki przyjaciel Polski).
Logika interesu powstrzymuje mimo wszystko zabiegające o realne poparcie siły na prawicy przed postawieniem „polexitowej” kropki nad „i”. Dodajmy, że interesu czysto politycznego, który ma źródło w deficycie społecznej wyobraźni, że Polska mogłaby z tej Unii naprawdę wystąpić, co skazuje formacje otwarcie postulujące taki scenariusz na marginalizację. W tej optyce problem z UE w niedalekiej przyszłości powinien jednak sam się rozwiązać, bo kiedy wreszcie ogarnięte federalistycznym obłędem unijne centrum całkiem już wyłączy hamulce integracyjne, cały ten kolos musi przecież z trzaskiem pęknąć. I jakaż to będzie piękna katastrofa!
Stopniowalność europejskiej emocji jest zatem godna podkreślenia, co nie zmienia faktu, iż jest to emocja zasadniczo negatywna. A kampania europejska – z tropieniem po obu stronach kolaborantów, którzy poddali się Brukseli – dodatkowo ten problem pogłębiła. Chociaż zapewne nie brakowało idealistów, którzy jak zawsze liczyli na „poważną rozmowę ze społeczeństwem”. Na to nie było najmniejszych szans, bo kampanie nie są przecież po to, żeby wymieniać poglądy i opinie, a już zwłaszcza ucierać kompromisy. To coraz bardziej bezpardonowa, wypełniona faulami rywalizacja o to, kto komu narzuci narrację. Niedostatek europejskiej świadomości dodatkowo zresztą wpłynął na nasycenie kampanii demagogią, bo skoro właściwie z góry było wiadomo, że na wysoką frekwencję nie można liczyć – wszak większość wyborców uważa te wybory za abstrakcyjne i przez to mało ważne – to partie nie muszą silić się na wyrafinowane komunikaty. Zamiast tego wystarczy walić w przeciwnika z piaskownicy łopatką po łbie, żeby chociaż zmobilizować najbardziej zaangażowane elektoraty. Tym samym złożone europejskie problemy całkiem już zostały zredukowane do roli kampanijnego nawozu, co na dłuższą metę będzie utrudniało ich krajową absorpcję.
Oczywiście mityczne „brukselskie elity” też nie były bez winy, szczególnie w kwestii Zielonego Ładu, który nieprzypadkowo w całej Europie stał się dyżurnym straszakiem, bo też projektowany był tak, jakby nikt w Komisji Europejskiej nie przewidywał społecznego oporu. Chociaż mógł też pojawić się mechanizm „cwanej gapy”, bo przecież wiadomo było od początku, że główne zadanie wytłumaczenia społeczeństwom, po co te wszystkie ograniczenia, w pierwszej kolejności spada na rządy krajowe. Co samo w sobie było już jednak mission impossible, a doszedł jeszcze zamęt covidowy, później wojna. Nic dziwnego, że zmagające się na swoich podwórkach z populistyczną reakcją proeuropejskie siły postanowiły trochę poflirtować z samym populizmem, żeby odebrać przeciwnikowi część oręża. Tego rodzaju konwergencję obserwujemy również w naszej kampanii, zapewne utwierdzającej statystycznego wyborcę w jego dotychczasowych intuicjach. Niestety jest to konwergencja na gruncie eurosceptycznym.
Czytaj też: Euro może uratować unijną przyszłość Polski i regionu
Warto rozmawiać…
Oczywiście zdarzają się wyjątki od reguły, chociaż żeby je dostrzec, najczęściej trzeba wyjrzeć poza główny nurt medialnej kampanii. Prowadzący na Pomorzu niezwykle aktywną (w tym bezpośrednią) kampanię Jacek Bendykowski z Koalicji Obywatelskiej pociesza w rozmowie z „Polityką”, że nie jest tak źle, bo nasza bazowa proeuropejskość wcale nie wygasła. Obywatele są jednak zagubieni, słabo poinformowani, z jednej strony sparaliżowani lękowymi narracjami prawicy, z drugiej – nie dość poważnie traktowani przez stronę koalicyjną, na swój sposób opuszczeni komunikacyjnie.
„Trudno nie dostrzec lęku przed kryzysem migracyjnym, tyle że to pojęcie stało się nieostre” – streszcza swoje doświadczenia z rozmów z wyborcami Bendykowski. „Z jednej strony ludzie oglądają obrazki z południa Europy, gdzie faktycznie mamy do czynienia ze strukturalnym kryzysem wywołanym stałą presją. Ale do tej samej kategorii zaliczają również nasze problemy na granicy białoruskiej, co już jest nieporozumieniem, gdyż to nie żaden kryzys, tylko sztucznie wywołana sytuacja w logice hybrydowej wojny. W ten sposób jednak dwa różnego pochodzenia lęki nakładają się na siebie, tworząc wyobrażenie demona”.
„A już największy zamęt – kontynuuje polityk KO – widać w percepcji unijnego paktu migracyjnego, który sprowadzany jest wyłącznie do kwestii mechanizmu relokacji. Na tej podstawie istotnie dałoby się dojść do wniosku, że Unia w niezrozumiałym szale otwierania swoich granic przemocą wciska państwom członkowskim fale migrantów. Tyle że relokacji dotyczy raptem jeden z bardzo wielu aktów prawnych składających się na całość paktu, który uchwalony został po to, żeby presję migracyjną kontrolować i ograniczać. Przecież ta pula z relokacji to jedynie kropla w morzu, zupełnie nieistotna”.
Bendykowski uparł się, żeby w kampanii takie kwestie cierpliwie tłumaczyć i nawet przekonuje, że wyborcy są na to otwarci. W sumie podobny problem mają przecież z Zielonym Ładem, który funkcjonuje w powszechnej świadomości jako pakiet narzuconych zakazów i nakazów. W wielu przypadkach – zgadza się nasz rozmówca – faktycznie zbyt forsownych i wymagających korekty, tyle że wady dawno już przesłoniły zalety projektu, których jest dużo więcej. I nie są wyłącznie ogólnoplanetarne, ale przede wszystkim lokalne – bo Zielony Ład to przecież sposób na uniezależnienie naszej energetyki od importowanych z przeważnie mało sympatycznych miejsc paliw kopalnych, oczyszczenie naszego powietrza, wielki boom inwestycyjny.
Unia w pierwszej kolejności zawsze jednak była projektem cywilizacyjnym, a nie dostawcą usług dla ludności, w dodatku zewnętrznym.
…zanim będzie za późno
Ale to się niestety pozacierało. I to niekoniecznie ostatnio, bo kończąca się kampania co najwyżej wyostrzyła trendy nasilające się od co najmniej dekady. Największe szkody poczyniły oczywiście rządy PiS, z jednej strony zorientowane na budowanie kulturowego i politycznego dystansu wobec Europy, z drugiej zaś promujące czysto transakcyjny model sprawowania władzy. Polityka została zredukowana do roli mechanizmu doraźnej dystrybucji dóbr materialnych, oczywiście w zamian za głosy. Co w sumie zostało przyjęte z aplauzem jako pożądana odmiana, bo też wcześniej Polacy przez lata przecież słyszeli, że państwo nie jest od tego, żeby dawać. Zamiast wypośrodkowania doszło jednak do radykalnej zmiany wajchy i już widać, że będzie to zapewne najtrwalsze dziedzictwo rządów Kaczyńskiego. Nowe podejście obejmuje zresztą nie tylko krajowe elity, ale też europejskie. Rządzący na każdym szczeblu po prostu powinni „dowozić” fajne rzeczy, a niefajnym zapobiegać. Oczywiście tu i teraz, a nie za dekadę czy dwie.
Przy czym kryterium użyteczności też jest dosyć elastyczne, dzisiaj podpada pod nią również europejska tarcza antyrakietowa albo wielka zrzutka na amunicję, chociaż ich realizacja oznaczałaby uruchomienie zupełnie nowego wymiaru integracji. Problem w tym, że potoczna świadomość widzi w tym jedynie luźno rozsiane aplikacje, a nie spójny system operacyjny – również geopolityczny, ustrojowy, kulturowy – którym powinna być Unia. Oczywiście ta realna, integrująca się ostrożnie i bez określania horyzontów, a nie federacyjny chochoł z opowieści prawicy. Tylko że tę logikę siły proeuropejskie powinny nieustannie przybliżać i tłumaczyć, do czego nie mają chyba serca, bo łatwiej jest odrzucać piłki nadlatujące z drugiej strony barykady. Tym samym jednak wszystkie wyolbrzymione lęki znajdują społeczne uwiarygodnienie, podobnie jak zaszczepiony ideał transakcyjnego sprawowania władzy. Co na razie może nie jest aż tak takim problemem, bo w liczbach cała ta europejska przygoda ciągle nam się przecież opłaca.
Gorzej, gdy nadejdzie ten mityczny moment, kiedy staniemy się płatnikiem netto do unijnego budżetu – a nadejdzie wcześniej czy później, szczególnie w obliczu poszerzenia UE – i pojawi się naturalne pytanie, co dalej z tym członkostwem, skoro mamy odtąd dopłacać. Dobrze byłoby wtedy sporządzić kompleksowy bilans: pokazać, od czego zaczynaliśmy i do czego doszliśmy, wpisać to w dziejową perspektywę Polski, odwołać się do kategorii narodowej dumy z bezprzykładnego awansu. Tylko czy za parę lat takie myślenie nie będzie już trudną do przyswojenia abstrakcją?