Co nas uwiera
Co nas uwiera, czyli awantura o pisownię, nakrętki i umocnienia na polskiej granicy
W 35 lat od wyborczego przełomu 1989 r., który świętujemy 4 czerwca, okazało się, że coś jeszcze nas łączy. Problemy z ortografią. I tak jak wtedy częściowo wolne wybory oznaczały całkowitą zmianę, podobnie dziś częściowa tylko reforma pisowni wprowadzona przez Radę Języka Polskiego oznacza przewrót tak fundamentalny, że Polaków znów połączyły skłonność do buntu i krytyka systemu.
Co do linii krytyki – o, tu już się różnimy. Jedni narzekają, że za bardzo im się upraszcza tę piękną polską ortografię. Drudzy – że tę okrutną polską ortografię uproszczono w zbyt małym stopniu. Bo choć z pierwszą od prawie stu lat tak znaczącą zmianą pisowni było jak w memach – nikt nie prosił, każdy potrzebował – to jednak zdaje się nikogo do końca nie satysfakcjonowała. W wielu pretensjach strzelamy trochę na oślep – wśród zwolenników uproszczeń znaleźli się tacy, którzy w listach do RJP (jak donosi w rozmowie z POLITYKĄ prof. Katarzyna Kłosińska) postulują np. likwidację celownika. Czyli pytają, komu potrzebny, zapominając, że na to pytanie odpowiada właśnie celownik.
Na razie na celowniku znalazła się sama Rada, od której na co dzień oczekuje się interwencji, a która teraz, po długim procesie przygotowań (czego mam świadomość jako jeden z jej członków, choć w pracach nad reformą nie uczestniczyłem) coś zarządziła. Słychać więc jęki ze strony walczących z tzw. wielkoliterozą. O to na przykład, że nowe przepisy dźwigają w górę warszawianina. Od 1 stycznia 2026 r., kiedy przepisy wejdą – już Warszawianina. Rzeczywiście, może to dziwne, że dokładnie znamy dzień i miesiąc, od kiedy „Nie masz cwaniaka nad Warszawiaka” Grzesiuka zabrzmi inaczej: niby tak samo dumnie, ale donioślej.