To chyba już koniec. Koniec sejmowej komisji śledczej ds. wyborów kopertowych. Zakończyła się symbolicznie: przesłuchaniami premiera Mateusza Morawieckiego, który jako jedyny przyjął na siebie odpowiedzialność za ich zorganizowanie, i sprawującego prawdziwą władzę, ale za nic nieodpowiedzialnego szefa rządzącej wówczas partii Jarosława Kaczyńskiego.
Oba przesłuchania przebiegły w dość nieprzyjemnej atmosferze prowokacji i wzajemnych nieuprzejmości. Ze strony przesłuchiwanych można to potraktować jako taktykę obronną (choć formalnie występowali w roli świadków). Ze strony członków komisji, którzy odebrali im władzę, wyglądało to na rodzaj mściwego samozadośćuczynienia. Raczej niesmacznego.
Kłopotliwe jest też to, że kiedy mówimy o ważnym zdarzeniu historycznym, jakim była nieudolna próba zorganizowania niespełniających konstytucyjnych wymogów wyborów kopertowych, skupiamy się na tego rodzaju didaskaliach. Ale skoro urządzono nam igrzyska, to trudno ich nie komentować. Przykre, że w ramach komentarza ciśnie się coś w rodzaju „wart Pac pałaca, a pałac Paca”.
Ale te sceny historia zapomni, a raport zostanie. Komisja zgromadziła rzeczywiście sporo ciekawego materiału.
Przez pół roku i 24 posiedzenia przewinęło się przez nią wielu wysokich urzędników – łącznie z wicepremierem i „prezesem Polski” Jarosławem Kaczyńskim, przewodniczącym PKW, marszałkami Sejmu i Senatu, ministrami. Przesłuchano prezesów ważnych państwowych firm, jak Poczta Polska i Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych. Były prokuratorki: Ewa Wrzosek, która wszczęła śledztwo w sprawie bezprawnego zarządzenia wyborów „kopertowych”, i jej szefowa Edyta Dudzińska, która je tego samego dnia umorzyła. Nie było konfrontacji mimo ich sprzecznych zeznań, bo dokumenty, których komisja potrzebowała do zadawania pytań, okazały się nieczytelne.
Czytaj też: Ukryte sensacje komisji śledczych. Co ujawniono i co to dało?
Walczyły ze sobą dwie narracje
Narracja Zjednoczonej Prawicy była o tym, że wybory musiały być zorganizowane w konstytucyjnym terminie, bo inaczej kadencja Andrzeja Dudy by się skończyła i nastąpiłoby bezkrólewie. Że jedynym bezpiecznym w pandemii sposobem było przeprowadzenie wyborów korespondencyjnie i że byłyby do przygotowania i przeprowadzenia, gdyby nie obstrukcja zdominowanego przez ówczesną opozycję Senatu, który wykorzystał maksymalnie swój czas na prace nad ustawą. Opozycja zaś miała stosować tę obstrukcję, bo jej kandydatka na urząd prezydenta – Małgorzata Kidawa-Błońska – miała niskie notowania i chciano ją podmienić na Rafała Trzaskowskiego, a do tego było potrzebne uniemożliwienie wyborów w wyznaczonym terminie. W pomoc opozycji włączył się dotychczasowy sojusznik i koalicjant PiS Jarosław Gowin z częścią swojego ugrupowania, torpedując wybory kopertowe, za co, po odwołaniu Elżbiety Witek, miał rzekomo dostać fotel marszałka Sejmu.
Narracja rządzącej dziś koalicji mówi, że PiS parł do wyborów za wszelką cenę, mimo pandemii, ze względu na spodziewany spadek poparcia dla Andrzeja Dudy. Dlatego prawica nie chciała wprowadzić stanu nadzwyczajnego, co pociągnęłoby za sobą legalne zawieszenie terminu wyborów do czasu, aż będzie je można bezpiecznie i porządnie przeprowadzić. Władza PiS nie przygotowała należycie wyborów ani pod względem prawnym, ani organizacyjnym, nie zabezpieczyła też na nie pieniędzy. Gdyby się odbyły, byłby to kompletny, a w dodatku niekonstytucyjny chaos. A ich wynik byłby kwestionowany.
Rzeczywiście: w interesie PiS było przyspieszenie wyborów, a w interesie ówczesnej opozycji – opóźnienie. I to nic szczególnego w polityce, że partie dążą do realizacji swoich interesów. Rzecz w tym, że powszechne wybory korespondencyjne były nie do przeprowadzenia, nawet gdyby Senat – tak jak rządzony przez PiS Sejm – „klepnął” ustawę w jeden dzień. Były bowiem kompletnie nieprzygotowane, a do ich zorganizowania tak, by spełniały kryteria równości, powszechności, tajności i – na ile to możliwe korespondencyjnie – bezpośredniości, potrzebne byłoby kilka miesięcy.
Czytaj też: Dwa przesłuchania na komisji śledczej. Ponury obraz prokuratury Ziobry
Trybunał Przyłębskiej na pomoc Morawieckiemu
Taka konkluzja wynika jasno z półrocznej pracy komisji. Nie było pieniędzy, ludzi, infrastruktury. Była tylko wola polityczna. W dodatku wszyscy politycy ówczesnej władzy i jej urzędnicy o tym wiedzieli, dlatego nikt nie chciał za nie wziąć odpowiedzialności.
Państwowa Komisja Wyborcza nie chciała brać w tym udziału, więc wybory mieli zorganizować minister aktywów państwowych (niby z jakiej racji?!) Jacek Sasin i Poczta Polska. Jej szef Przemysław Sypniewski też nie chciał w tym maczać palców, więc zmieniono go na funkcjonariusza rządu PiS Tomasza Zdzikota. Ale nadal nikt nie chciał nic podpisać. Nawet Sasin. Więc koniec końców podpisał – zarządzenie przygotowań do wyborów kopertowych – premier Morawiecki. Mimo ekspertyz własnego biura prawnego, że dopóki ustawa o wyborach kopertowych nie zostanie ogłoszona w „Dzienniku Ustaw”, nie ma do wydania takiego zarządzenia podstawy prawnej.
Teraz były pisowski premier tłumaczy się, że ustawa zwana tarczą antycovidową dawała mu uprawnienia do podejmowania nadzwyczajnych działań. Na ostatniej prostej w sukurs przyszedł mu Trybunał nie-Konstytucyjny Julii Przyłębskiej, orzekając, że miał takie prawo. Tyle że TK nie ma kompetencji do wyrokowania o zgodności z konstytucją tego, co robi premier. Trybunał sądzi prawo, nie czyny ludzi.
No tak, ale ten trybunał może sobie wszystko orzec. Nie może jednak zmusić sądów do stosowania jego orzeczeń, jeśli zostały wydane z przekroczeniem kompetencji. A więc jeśli Morawiecki trafi przed sąd, to właśnie sąd, a nie trybunał Przyłębskiej, oceni kwestię jego winy. A odpowiedzialność Morawieckiego za nadużycie władzy (art. 231 kk) przez działanie bez podstawy prawnej (naruszenie art. 7 konstytucji) i działanie na szkodę finansów publicznych (zmarnotrawienie co najmniej 70 mln zł) rysuje się dość realnie, zaś do uchylenia mu immunitetu głosów w Sejmie wystarczy.
A co z odpowiedzialnością „prezesa Polski”? Nie mógł nadużyć uprawnień, których nie miał. Ale da się być może myśleć o przestępstwie podżegania do przestępstwa nadużycia władzy i pomocnictwie w jego popełnieniu. Wszak jego władza nie była formalna, ale była faktyczna (mógł swoim ludziom nakazać posłuszeństwo). À propos tego nakazania: przepytywany na okoliczność koordynowania (omawiania, konsultowania) swoich pomysłów na temat wyborów z ówczesną marszałkinią Sejmu Elżbietą Witek Kaczyński kilkakrotnie odpowiadał, że nie przypomina sobie takiej rozmowy. Na pytanie, skąd ona w takim razie wiedziała o ustaleniach „Nowogrodzkiej” (siedziba PiS), odpowiedział zniecierpliwiony: „No, ona w końcu przecież uczestniczyła [jako członkini partii] w spotkaniach na Nowogrodzkiej!”.
W PRL funkcjonowało określenie: „władze partyjno-państwowe” – rządziła partia przy pomocy rządu. Przez ostatnie osiem lat znowu było to aktualne. I może mieć konsekwencje prawne, bo konstytucja takiego ustroju dla Polski nie przewiduje.