Europara
Robert Biedroń i Krzysztof Śmiszek: duet lewicy na eksport? Aż tak różowo nie jest
Oficjalnie lewicowa elita daje do zrozumienia, że nic się nie stało. Bo i cóż złego w tym, że obaj życiowi partnerzy startują do europarlamentu? Polityczne stadła funkcjonują w wielu innych formacjach. Platforma od lat wystawia przecież małżeństwo Zdrojewskich, z kolei w Konfederacji są Bosakowie. Nie ma więc powodu, żeby ograniczać polityczne możliwości Krzysztofowi Śmiszkowi tylko dlatego, że jest w związku z Robertem Biedroniem. Ma zawodowy dorobek, zdążył sprawdzić się jako poseł, a od niedawna wiceminister sprawiedliwości. Któż lepiej nadawałby się do otwierania listy w ważnym okręgu?
W razie czego można jeszcze spróbować przerzucić piłkę na sąsiednie pole gry i wypomnieć Platformie, że sama wystawiła konstytucyjnych ministrów, co nie pomaga utrzymać stabilności rządu. Skądinąd Borys Budka i Marcin Kierwiński też dopiero co promowali swoje żony w wyborach samorządowych, z udanym zresztą skutkiem. Nie warto więc szukać sensacji tam, gdzie jej nie ma.
Wiosenny falstart
Ale pod spodem już nie jest tak różowo. Cierpkie uwagi o Biedroniu i Śmiszku są po lewej stronie niemal wszechobecne, chociaż tak naprawdę chodzi głównie o pierwszego z nich, politycznie bardziej wpływowego i podobno też dominującego w związku. Dobiega szyderczy slogan o „rodzinie na swoim”, pod którym zawiera się czasem zwykła irytacja, a czasem realna obawa o wizerunkowe koszty równoczesnego kandydowania polityków, których wyborcy powszechnie kojarzą jako partnerów.
Na początek warto jednak cofnąć się o pięć lat, żeby poznać źródło zamieszania. U progu 2019 r. polityczna kariera Roberta Biedronia nabrała przyspieszenia. Właśnie opuścił słupski ratusz, żeby zostać „polskim Macronem” i wyrwać kraj z łap dławiącego go „duopolu”. Wiosna była kolejną w polskiej polityce próbą stworzenia „partioruchu” na fundamencie osobistej popularności lidera, który staje bokiem do sceny partyjnej, odmieniając przez wszystkie przypadki słowo „zmiana”.