„Jesteśmy gotowi” – zadeklarował prezydent Andrzej Duda wobec perspektywy stacjonowania w Polsce broni jądrowej NATO, o ile dojdzie do takiego ustalenia między sojusznikami. Temat udziału Polski w programie nuclear sharing wrócił z nową mocą. Praktycznie żaden wywiad prezydenta Dudy nie ma ostatnio szans się odbyć bez takiego pytania. Prezydent był o to pytany również przez tabloidowy dziennik „Fakt” przy okazji ostatniej wizyty w USA i Kanadzie. Odpowiedział właśnie tak – że Polska jest na to gotowa. Co ciekawe, a może istotne – do deklaracji prezydenta odniósł się dziś premier Donald Tusk, który z kolei stwierdził, że chętnie głębiej poznałby intencje głowy państwa. W języku Tuska oznacza to, że przyjmuje „atomową” piłeczkę i wkracza do politycznej rozgrywki o to, co, kto, kiedy, jak i po co może i powinien na ten temat mówić. Delikatnie przypomniał, że choć prezydent jest najwyższym przedstawicielem państwa, to jednak politykę – w tym obronną – prowadzi rząd i nie chciałby być zaskakiwany daleko idącymi oświadczeniami, zwłaszcza w sytuacji „wojennej”. Tusk zasygnalizował, że temat lepiej wpierw omówić, a potem wychodzić z nim na zewnątrz. I to pierwszy przypadek, gdy między nim a Dudą temat nuklearny w ogóle się pojawia, na pewno w czasie obecnej kohabitacji. To jeszcze nie atomowe spięcie na szczytach władzy, ale sytuacja zbliża się do przekroczenia masy krytycznej.
Broń jądrowa przestaje być tematem tabu
Dla rządzącej do niedawna prawicy temat atomowy to nie pierwszyzna. Gdy prześledzić wypowiedzi polityków PiS z ostatnich lat, można wręcz uznać, że nawraca z pewną regularnością co dwa, trzy lata. Głos w tej debacie zabierali Jarosław Gowin, Jarosław Kaczyński, Tomasz Szatkowski, Witold Waszczykowski, Mariusz Błaszczak – a nawet wspierająca w tym zakresie obóz prawicy ambasador USA w Polsce za prezydentury Donalda Trumpa Georgette Mosbacher. Rozważania o możliwości udziału Polski w nuclear sharing i goszczeniu na polskim terytorium amerykańskich bomb jądrowych były częste i przed wybuchem pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę. Teraz jednak mają dodatkowy wymiar i zaczynają przechodzić z marginesu dyskusji obronnej do jej głównego nurtu.
Dzieje się tak częściowo za sprawą głosu wojskowych, szczególnie byłego szefa sztabu generalnego gen. Rajmunda Andrzejczaka, który kilkukrotnie już opowiedział się za włączeniem Polski do nuclear sharing, gdyby powstała taka możliwość. Jego opinii nie można lekceważyć, bo odzwierciedla pewien zwrot w myśleniu wojskowych o broni jądrowej. Przez wiele lat uznawana była za temat tabu, narzędzie dla Polski nieosiągalne ani niezbyt przydatne, w dodatku zakazane traktatami o nierozprzestrzenianiu. Raptowne pogorszenie sytuacji bezpieczeństwa, a przede wszystkim stopniowy rozpad reżimów rozbrojeniowych i kontrolnych, jak traktat INF, sprawiły, że ten ostateczny środek odstraszania i obrony, jakim jest broń jądrowa, zyskał swoje miejsce również w dyskusji o obronie Polski – już nie na jej marginesie, choć jeszcze nie w centrum.
W każdym razie o broni A (lub jak kto woli: N) dla Polski lub w Polsce mówi się dziś dużo bardziej otwarcie, bez zażenowania czy wstydu, wręcz z poczuciem, że powinien lub może to być nowy poziom polskiej ambicji. Pobrzmiewa w tym echo zakorzenionego przez pierwsze dwie dekady członkostwa Polski w NATO poczucia, że choć parasol kolektywnej obrony nas chroni, to jednak są w tym sojuszniczym klubie członkowie lepszej kategorii – właśnie tacy, którzy broń jądrową mają sami (USA, Wielka Brytania, Francja) lub tacy, na których ziemi ona stacjonuje (Niemcy, Turcja, Włochy, Belgia, Holandia). O ile status samodzielnego mocarstwa jądrowego pozostaje w obszarze fantazji naukowo-politycznej, o tyle wejście do „klubu leasingobiorców” już wcale nie wydaje się takie nierealistyczne. Bo skoro wojna zmienia wszystko, to może również zmienia podejście USA i pozwala na rozszerzenie czy zmianę geograficznego przydziału bomb jądrowych? Czy choćby na włączenie polskiego lotnictwa do ich zrzucania w razie konieczności? Powyższe postulaty są dziś otwarcie stawiane i na razie to stanowi największą zmianę.
Polska kładzie ofertę na stole
Odtabuizowanie nuklearnej dyskusji wywołało taki efekt, że dziś wszyscy, którzy chcieli o tym na Zachodzie usłyszeć, już usłyszeli, a do kręgów decyzyjnych – wojskowych i cywilnych NATO oraz u kluczowych sojuszników – dotarło, że Polska położyła na stole swoją ofertę, a być może wniosek: jesteśmy zainteresowani, będziemy w stanie się przygotować, zapraszamy do dyskusji. Najważniejszy techniczny argument już posiadamy lub jesteśmy w trakcie jego pozyskiwania. Do przenoszenia bomb jądrowych B61, które stanowią uzbrojenie w nuclear sharing, przystosowane są na Zachodzie samoloty taktyczne, używane w roli bombowców krótkiego zasięgu. Chodzi m.in. o F-16 we flotach powietrznych mniejszych krajów zachodnioeuropejskich i ich następców, czyli samoloty piątej generacji F-35. Polska F-16 już ma (o ich nuklearnej roli jednak nigdy nie myślała i nigdy ich do niej nie przygotowała), a F-35 zacznie przyjmować – po zamówieniu z 2020 r. – od końca tego roku, na razie do szkolenia w USA.
Od strony nosicieli teoretycznie bylibyśmy zabezpieczeni najlepiej, bo z 32 F-35 i 48 F-16 dałoby się wydzielić maszyny przeznaczone do „podwójnej roli” – Dual Capable Aircraft – i przeznaczyć je do stosownej modyfikacji. Przebudowa baz lotniczych byłaby przedsięwzięciem kosztownym i trwającym kilka lat, ale nie przekraczałaby naszych możliwości finansowych czy technicznych, zwłaszcza że prowadzona byłaby pod odpowiednim nadzorem. Ćwiczenie procedur mogłoby się odbywać w trakcie tych prac. Dla pilotów nie jest to zresztą jakaś szczególna filozofia. W poprzednim systemie polskie załogi miały wykonywać podobne zadania na samolotach kilka generacji starszych i przy mniej zaawansowanej technologii kierowania i dowodzenia. Polskie samoloty F-16 uczestniczyły wcześniej w ćwiczeniach nuklearnych jako maszyny myśliwskie wspierające zadania uderzeniowe. Siły Powietrzne mają więc nuklearny obszar współpracy rozeznany, na ile tylko pozwala polski poziom dostępu. Obecna debata toczy się jednak o podniesienie tego poziomu, a tu wszystko rozbija się o zgodę polityczną – administracji USA i innych sojuszników w NATO.
Czytaj też: Czy grozi nam wojna atomowa?
Tylko NATO pilnuje „czerwonych linii”
Gdy temat poszerzenia nuclear sharing powracał i media były w stanie o to zapytać urzędników NATO czy Departamentu Stanu USA, padała w minionych latach jedna, krótka i niedająca nadziei na zmiany odpowiedź, że ani Sojusz, ani Ameryka nie przewidują, nie mają potrzeby i nie mają zamiaru zmieniać tzw. nuclear posture, czyli sposobu rozmieszczenia broni jądrowej w Europie. Polskie apele, prośby, rozważania napotykały mur oporu – związany głównie z barierami geopolitycznymi przyjętymi przez Zachód po zimnej wojnie. Jeszcze przed pierwszym poszerzeniem NATO na wschód – lub, jak kto woli, przed wejściem do Sojuszu pierwszych krajów byłego bloku wschodniego – przyjęto jako credo zasadę nierozmieszczania broni jądrowej w nowych krajach członkowskich. Nawet ją zapisano w niesławnym dziś i niechętnie wspominanym, lecz zarazem nigdy formalnie nie odrzuconym Akcie Stanowiącym NATO–Rosja. Dokument ten – będący deklaracją raczej niż traktatem – wyznaczał „czerwone linie” obu stronom, ale to Zachód ich się trzymał i nadal trzyma, mimo licznych naruszeń dokonanych przez Rosję. Również pomimo wielokrotnych apeli państw wschodniej flanki, by Akt pogrzebać – formalnie wypowiedzieć lub choćby nazwać nieobowiązującym. Tego NATO jednak nigdy nie dokonało, a to zdaje się warunkiem wstępnym, by przystąpić do poważnej rozmowy o zmianach w „nuklearnej posturze”. Z zamkniętymi oczyma wskazać też można oponentów takiego zwrotu – liczne kraje zachodniej Europy, z Niemcami na czele, wyrażały mniej lub bardziej publicznie swój sprzeciw. Nie ma też, przynajmniej w administracji Joego Bidena, zielonego światła z Waszyngtonu. Czy zatem można się rozejść i przestać gadać o bombach jądrowych w Polsce?
Obecna fala wypowiedzi z Polski może mieć na celu właśnie to, by się nie rozchodzić, a rozmawiać dalej i bardziej na serio. Co ciekawe, bierze w niej udział nie tylko prezydent Andrzej Duda, ale również przedstawiciele rządu Donalda Tuska. Chyba nie bez powodu w czasie lutowego tournée po amerykańskich mediach Radosław Sikorski w zawoalowany sposób sugerował, że o ile wiarygodność Ameryki jako sojusznika spadnie, naturalną konsekwencją będzie szukanie przez kraje własnego skutecznego narzędzia odstraszania. Wojna w Europie skłania przy tym do realistycznego patrzenia na Rosję i na własne zdolności konwencjonalne. W polskich realiach nawet 300-tysięczna armia z najlepszą artylerią i obroną powietrzną na świecie (o ile taka powstanie) może nie powstrzymać putinowskiego agresywnego szaleństwa. Rosyjskie groźby nuklearne wobec NATO, w tym Polski, nieco spowszedniały – wielu komentatorów bardziej bawią, niż przerażają. Ale nie jesteśmy w stanie wykluczyć, że doktryna „eskalacji dla deeskalacji” obowiązuje i że Rosja traktuje broń jądrową jako narzędzie pola walki.
Czytaj także: Władimir Putin tupie atomową nóżką. Czy wywoła efekt mrożący?
Nie upolityczniać „kwestii nuklearnej”
Jeśli trzeba na te groźby odpowiadać, NATO zawsze podkreśla, że jest sojuszem nuklearnym i posiada odpowiednie środki odstraszania. Poszczególne kraje, jak Francja czy Wielka Brytania, też potrafią demonstrować zdolności nuklearne. Jednak na wschodniej flance, szczególnie w Warszawie, wyczuwalny jest pewien niepokój – czasem nawet powątpiewanie. Polska lepiej by się czuła z bronią A u siebie, nawet jeśli oznaczałoby to narażenie na wyprzedzający atak Rosji. Kreml nie zawiódł i tym razem: „W razie rozmieszczenia w Polsce broni jądrowej rosyjskie władze wojskowe podejmą niezbędne kroki, by zagwarantować bezpieczeństwo państwa” – oświadczył po słowach Dudy i Tuska Dmitrij Pieskow. Najświeższy „atomowy” głos z Polski słychać więc już daleko poza naszymi granicami. Czy jednak głośne mówienie o tym cokolwiek załatwi?
Zwykło się uważać, że najważniejsze kwestie obronne – a do takich z pewnością kwestie nuklearne należą – lubią ciszę gabinetów i zamknięte dyskusje prawdziwych ekspertów. Od razu zaznaczmy – nie ma ich w Polsce tak wielu. Ale sposób prowadzenia dyskusji obronnej też się zmienia na naszych oczach. Jeśli rozważania o broni jądrowej w Polsce mogła kilka lat temu snuć ambasadorka USA, to dlaczego dziś nie mógłby tego robić prezydent, premier, szef MON czy MSZ? Nic nie stoi na przeszkodzie, by opracować raporty, analizy, prowadzić dyskusje (zresztą państwowy instytut PISM przedstawił niedawno rekomendacje i uwarunkowania dotyczące nuclear sharing). Największym ryzykiem jest jednak to, że „kwestia nuklearna” zostanie upolityczniona i stanie się narzędziem walki opozycji z rządzącymi, zanim zajmą się nią poważni ludzie za zamkniętymi drzwiami. Duda i Tusk mieli przecież kilka okazji, by o niej porozmawiać bez kamer i mikrofonów, a nawet by powiedzieć coś wspólnym głosem (zresztą domysły na ten temat były przed ich marcową wspólną wyprawą do USA). Gdy dziś premier publicznie wspomina, że dopiero czeka na spotkanie z prezydentem w tej sprawie, aż się prosi o nuklearne odprężenie.