Pobudka o czwartej rano. Wycie klaksonów, zablokowane ulice, kawalkada ciężkich, bardzo drogich maszyn. Z przodu widły, z tyłu kukły. Za chwilę wjadą w wąskie uliczki średniowiecznej starówki, podpalą stosy opon, zaczną zrzucać z mostów rury na przejeżdżające niżej pojazdy, w tym autobusy wypełnione ludźmi. Czarny dym zasnuje miasto.
To nie kadr z filmu „Diuna”, tylko kolejny szturm rolników na stolicę Unii Europejskiej. Podczas poprzedniej wizyty rozpalili ogniska z opon i smażyli przy nich kiełbasy. Przyglądały im się ściśnięte w przyczepach krowy, zwiezione tu specjalnie na tę okazję. Ulice zalano mlekiem rozbełtanym z gnojówką.
Tym razem protestujący wzięli się za pomnik z 1871 r. zdobiący plac Luksemburski. Zrzucili z cokołu i podpalili rzeźbę przedstawiającą hutnika. „Z punktu widzenia dziedzictwa kulturowego to szkoda nie do naprawienia. Jeśli chodzi o symbolikę tego aktu, zbiera mi się na płacz” – potępił czyn radny Ixelles, Yves Rouyet z partii Ecolo.
Takich jak on jest więcej. O ile do pierwszego protestu rolników mieszkańcy Brukseli odnieśli się z życzliwością, o tyle kolejna wizyta zszokowała ich brutalnością. Protest skierowany przeciwko instytucjom Unii Europejskiej uderzył w brukselczyków, którzy z rządzeniem nie mają nic wspólnego.
Podobne uczucia wywołały kiedyś akcje żółtych kamizelek w Paryżu. Mieszkańcy miasta wspierali ruch, ale z czasem zauważyli, że na przedzie manifestacji szły wyspecjalizowane grupy z pałkami, którymi fachowo rozbijano szyby wystaw. Na początku tylko o tym szeptano, ale z czasem prysła bariera politycznej poprawności. Pracownicy usług mieli dość wandalizmu.
Siła perswazji pewnych grup zawodowych jest większa niż innych. Działają brutalnie, tak żeby wszyscy się bali.