Przed każdymi wyborami słyszymy gromkie zawołania: „Zlikwidować Fundusz Kościelny!”. Wybory przemijają – fundusz ani drgnie. Piszę o tym nie po to, aby pastwić się nad niewiarygodnymi politykami, ale dlatego, że od lat intryguje mnie reakcja hierarchów Kościoła katolickiego wobec prób likwidacji tego funduszu. Nie słychać stanowczych oświadczeń Episkopatu czy gniewnych kazań abp. Jędraszewskiego. Mało tego, taki np. abp katowicki Adrian Galbas nazwał FK „leciwym dziadkiem”, czym dał do zrozumienia, że mu na nim niespecjalnie zależy. Na marginesie, to wystarczyło, aby publicyści, uparcie wierzący w samonaprawienie się Kościoła, obwołali abp. Galbasa „nadzieją i reformatorem” tej skostniałej instytucji, stawiając go obok innej „nadziei”, a mianowicie kard. Grzegorza Rysia. No cóż, dwóch reformatorów to nie jeden. Bądźmy dobrej myśli, na pewno – nie dalej jak za kilka lat – pojawi się i trzeci.
Wróćmy jednak – jak mawiał mój wuj – do remu, czyli ad rem. Ta jakże nietypowa dla Kościoła gotowość do rozważenia likwidacji FK nie wynika bynajmniej z obywatelskiej postawy hierarchów. Mądrzy biskupi po prostu wiedzą, że rezultat tej dyskusji może być tylko trojaki. Po pierwsze, nic z tego nie będzie. Po drugie, jeśli nawet coś się zmieni, to Kościół na tym nie straci. Po trzecie – w ogóle nie o to chodzi. Przeanalizujmy te trzy warianty.
Nic z tego nie będzie. Słowo „likwidacja” jest mylące. Wszystkie propozycje idą w kierunku zastąpienia jednej dotacji budżetowej inną dotacją budżetową, a mianowicie dobrowolnymi wpłatami wiernych, tyle że nie z ich kieszeni (na takie ryzyko biskupi nigdy się nie zgodzą), ale jako odpis z podatku PIT (podobnie jak na organizacje pozarządowe).