Prezydent przełomu
Czy wyborcy „złapią” się na ten sam manewr PiS? Prezydenckie przymiarki: nazwiska, szanse, strategie
Wszystkie polityczne rachuby rządzącej koalicji opierają się na tym, że następny lokator Pałacu będzie pochodził z antyPiSu. Wtedy już – porządnie, z pomocą ustaw – będzie można wdrażać program i przywrócić standardy praworządności. To jeden z funkcjonujących pewników i nie dopuszcza się innej opcji, bo wówczas cały ten długofalowy plan by runął. Warto zatem popatrzeć na sytuację, przypominając, jakie nauki płyną z poprzednich prezydenckich zmagań.
W dziejach III RP tylko raz prezydenta wyłoniła pierwsza tura głosowania (Aleksander Kwaśniewski w 2000 r.) i tylko raz ostatecznie zwyciężył ktoś, kto po pierwszej turze zajmował drugie miejsce (Lech Kaczyński w 2005 r.). Reguła jest więc taka, że dochodzi do drugiej tury, którą wygrywa zwycięzca pierwszej, to zresztą zasada, która sprawdza się w wielu innych państwach. Nie wygrał też dotąd polskich wyborów nikt, kto w pierwszej turze nie przekroczył o kilka punktów granicy 30 proc.
Warunki do końcowej rozgrywki ujawnią się zatem już w pierwszej turze. Kandydat musiałby ją wygrać, zdobywając przynajmniej kilka punktów procentowych więcej niż bieżący sondażowy wynik partii. Wydaje się to dzisiaj nieprawdopodobne, ale Andrzej Duda też w 2015 r. był całkowicie nie do przewidzenia; to jedna z dwóch największych sensacji minionych trzydziestu kilku lat, obok frekwencji 15 października.
Zawodowcy i jokerzy
Osiągnięcie partyjnego wyniku PiS, przy zdyscyplinowaniu tego elektoratu, jest dość pewne i dostanie go raczej każdy kandydat wskazany przez Jarosława Kaczyńskiego, np. Morawiecki, Szydło, Witek czy Błaszczak. Ale szef PiS wie, że to może być za mało. Stąd zapewne pomysł z byłym wojewodą mazowieckim Tobiaszem Bocheńskim, który mógłby dorzucić do partyjnego rezultatu ten rodzaj nadwyżki, którą niemal dekadę wcześniej zapewnił Duda.