Dominacja PiS w polskiej polityce, zapoczątkowana zwycięstwem Andrzeja Dudy w 2015 r., zakończy się wraz z końcem jego kadencji. Czy jednak burzliwa kohabitacja, która dopiero się rozpoczyna, a która po raz kolejny dowiedzie wadliwości naszego ustroju, prześladowanego przez dwugłową egzekutywę od początku istnienia III RP, doprowadzi po 2025 r. do próby jego naprawy? Szanse na to wydają się niewielkie, co jednak nie znaczy, że nie należy ich rozważyć.
Jeśli trzy elekcje, jakie czekają nas na przestrzeni kilkunastu miesięcy, przyniosą PiS trzy porażki, wówczas – najpewniej po wyborach prezydenckich – pisowski monolit zacznie pękać. Pomysł, by prezes Kaczyński udał się na emeryturę, o którym dziś tylko szepczą niektórzy działacze tej partii, zacznie być otwarcie podnoszony, przyspieszając dekompozycję. A gdy skończą się ostatecznie rządy Kaczyńskiego, w całej okazałości ujawni się podział w tej formacji na dwa skrzydła, które zawsze w niej istniały. Nazwę je umownie: konserwatywnymi eurorealistami i nacjonalistycznymi eurosceptykami. Ci pierwsi, dla których reprezentatywny jest Mateusz Morawiecki, są zdecydowanie przeciwni dalszej integracji UE, ale inaczej niż drudzy, dla których emblematyczny jest chociażby Przemysław Czarnek, nigdy nie zdecydują się postawić na polexit. Różnic między nimi jest oczywiście więcej, a dotyczą zarówno kwestii światopoglądowych, jak i ekonomicznych. Jednak ten podział sięga dalej i dotyczy też Konfederacji. Nietrudno zauważyć, że Morawiecki szybciej znajdzie wspólny język w sprawach gospodarczych ze Sławomirem Mentzenem, a Czarnek na temat pozycji Kościoła z Krzysztofem Bosakiem niż w odwrotnej konfiguracji.
Droga do resetu polskiej prawicy, porównywalnego swym znaczeniem do tego z początków obecnego wieku, już się rozpoczęła.