Z marzeń i uporu
Barbara Nowacka ma wyprowadzić szkołę z mroku po Czarnku. Episkopat już się denerwuje
Mówi się, że jantar jest symbolem optymizmu i nowego początku. Jest więc w tym coś wymownego, że kiedy po raz pierwszy Barbara Nowacka jako ministra wchodziła do gmachu resortu edukacji, na szyi miała właśnie naszyjnik z bursztynem. Po trzech długich latach średniowiecznego mroku, którym polską szkołę spowiły rządy Przemysława Czarnka, po bałaganie i chaosie wywołanym pisowską „deformą edukacji”, po upokorzeniach, których doznawali nauczyciele, stery w Ministerstwie Edukacji przejęła progresywna polityczka, feministka, zaangażowana w walkę o równouprawnienie osób LGBT+ i liberalizację prawa antyaborcyjnego. Z charyzmą, klasą, bez doktrynerstwa. Zaprzeczenie swojego poprzednika.
Także pierwsze decyzje Barbary Nowackiej były symboliczne. „Czarny czas dla edukacji w Małopolsce się zakończył” – mówiła dwa dni po zaprzysiężeniu, kiedy w Krakowie odwoływała Barbarę Nowak. Małopolska kurator oświaty była ucieleśnieniem prawicowego wyobrażenia o wychowywaniu – a właściwie: indoktrynowaniu – młodych ludzi. Skupiała w sobie wszystkie fiksacje prawicy: strach przed edukacją seksualną, in vitro, LGBT+, gender, podmiotowością dzieci. Dlatego oczyszczanie polskiej szkoły po PiS Nowacka zaczęła właśnie od zdymisjonowania Nowak. Ale na tym nie poprzestała. Już w pierwszych godzinach urzędowania zapowiedziała obiecane w kampanii przez Donalda Tuska 30-proc. podwyżki dla nauczycieli (ci początkujący dostaną 33 proc.), zlikwidowanie osławionego HiT-u, korekty w programach szkolnych oraz ograniczenie liczby prac domowych i lekcji religii (do jednej tygodniowo, chyba że rodzice i samorząd zdecydują inaczej). Z krytyką szybciej od prawicy ruszył episkopat, przypominając o konkordacie i dając do zrozumienia, że to nie „osobiste przekonanie pani minister” będzie w tej sprawie decydujące.