Wzruszające jest słowo „naród”. Narodziło się tu wielu i są! Wielka społeczność, wielka wspólnota krwi i historii. Trochę „substancja biologiczna” (żeby zacytować znanego biskupa), a trochę symboliczna. Genem i wiarą, krwią i blizną spojona. Uwodzicielska moc słowa „naród” wynika z czegoś, co filozofia nazywa analogią. Każdy naród jest narodem na swój wyjątkowy sposób, a nie przez to, że podpada pod jakąś definicję i spełnia naznaczone w niej kryteria.
Wynalazcy współczesnego pojęcia narodu, twórcy poszczególnych ideologii nacjonalistycznych, lepili swe wizje z tego, co było pod ręką. Dobrze, gdy była to demokracja i prawo zrównujące wszystkich obywateli. Mieli szczęście Amerykanie i Francuzi, bo zafundowano im takie właśnie, polityczne pojęcie narodu. Jest ono nie mniej narcystyczne i naiwne niż pospolite idee narodowe, oparte na egzaltacji religijnej i mitach bohaterskich, a za to sprzyja utrwalaniu liberalnej demokracji.
W każdym przypadku nacjonalizmu – od czysto liberalnego po najbardziej obskurancko-bigoteryjny – chodzi wszelako o to samo, czyli unieważnienie różnic klasowych, a nawet (jeśli się da) religijnych i etnicznych, aby ponad nimi wytworzyć wspólnotę opartą na zbiorowym przeżyciu chwały, samouwielbienia i pokrewnych narcystycznych wzruszeń, kanalizowanych następnie w czci dla przywódców „państwa narodowego” jako depozytariuszy stosownych symboli narodowej wspólnoty. Jest to wspaniała metoda budowania masowego, ponadklasowego poparcia politycznego, a jeśli nowy i świeży mit narodu przyprawi się jeszcze solą lęku przed obcymi i pieprzem nienawiści do sąsiadów lub jakichś mniejszości, to można już ruszać na wojnę. Entuzjazm mas zapewniony!
To prawda, że narody i państwa narodowe wymyślono w XIX w.