Dlaczego PO przegrała w 2015 r. I jakie wnioski powinna wyciągnąć opozycja dziś
W momencie powstawania koalicji KO, Trzeciej Drogi i Lewicy warto się przyjrzeć przyczynom sukcesu PiS w 2015 r., które odchodzą powoli w niepamięć. Nowy rząd Donalda Tuska znów będzie bowiem miał naprzeciw siebie PiS – teraz silny przyzwoitym wynikiem wyborczym i rozzuchwalony ośmioma latami konfrontacyjnego sprawowania i nadużywania władzy. Wcześniej czy później partia Jarosława Kaczyńskiego będzie próbowała ponownie przejąć stery państwa, stosując szeroki wachlarz przećwiczonych już chwytów i dodając zapewne nowe.
Kiedy wyborcy głosują portfelem
W 2015 r. PiS stał się pierwszą w Polsce partią, która świadomie prowadziła kampanię w oparciu o założenie, że czynnikiem decydującym o wyniku jest reakcja wyborcy na politykę gospodarczą odchodzącego rządu. Mówiąc krótko: wyborcy karzą rządzących, jeśli ich sytuacja materialna się pogorszyła, a nagradzają, kiedy uległa polepszeniu (to tzw. teoria retrospektywnego głosowania ekonomicznego).
Takie głosowanie ekonomiczne ma dwie podstawowe odmiany: w jednym przypadku kluczowa jest ogólna kondycja gospodarki, w drugim – indywidualna sytuacja materialna wyborcy. Większość badań w USA wskazywała na silniejszy efekt tej pierwszej odmiany, i na tym chyba próbował budować podczas swojej pierwszej kadencji Tusk, stosując retorykę „zielonej wyspy”.
Ale głosowanie skierowane na sytuację konkretnego wyborcy, zwane też „portfelowym”, także może mieć istotne znaczenie w niektórych kontekstach. Najmocniejszy efekt „głosowania portfelem” zaobserwowano m.in. w nordyckich państwach dobrobytu. Kluczowym czynnikiem sprzyjającym powstaniu tego zjawiska jest przypisanie odpowiedzialności rządzącym za swoje warunki materialne. Skoro obywatele są przyzwyczajeni do bezpośredniej ingerencji rządu w gospodarkę, łatwiej im obciążyć polityków odpowiedzialnością za własną sytuację.
Głosowanie ekonomiczne: dobre czy złe?
Wyborcy nie tylko reagują na sytuację gospodarczą, ale i na zjawiska kompletnie niezależne od rządu (przynajmniej w krótkim okresie), jak anomalie klimatyczne czy ataki rekinów – jeżeli wydaje im się, że rząd mógłby im w jakiś sposób zapobiec lub złagodzić ich skutki. Kiedy jednak związek między obserwowanym efektem a działaniami polityków jest nieczytelny, bo brak normy kulturowej pozwalającej przypisać odpowiedzialność, mechanizm kary i nagrody nie działa. Było tak m.in. w przypadku epidemii hiszpanki szalejącej przed stu laty, gdy polityka zdrowotna nie była jeszcze postrzegana jako istotna dziedzina działalności państwa.
Zdaniem części politologów samo zjawisko głosowania retrospektywnego jest raczej zagrożeniem niż gwarantem wzmocnienia demokracji. Ta ponura konkluzja stoi w sprzeczności z raczej optymistyczną, oświeceniową interpretacją dominującą przez długi czas w debacie o głosowaniu ekonomicznym. Zakładała ona, że ocena sytuacji gospodarczej jest doskonałym narzędziem, dzięki któremu społeczeństwo może motywować polityków do jak najlepszej pracy w służbie wspólnoty. Twierdzono, że społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej powinny nauczyć się retrospektywnego głosowania ekonomicznego, postrzeganego niemal jako jeden z ważnych etapów demokratyzacji.
Kluczowa decyzja: obniżenie wieku emerytalnego
Atakując rząd Donalda Tuska za podwyższenie wieku emerytalnego i czyniąc tę kwestię centralnym elementem kampanii w 2015 r., Jarosław Kaczyński udowodnił, że retrospektywne głosowanie ekonomiczne może być kluczem również do destrukcji demokracji – zgodnie z bardziej negatywnymi prognozami. Zaistniały wówczas wszystkie podstawowe elementy wymagane do zadziałania spodziewanego przez PiS efektu. Podwyższając wiek emerytalny, rząd dokonał głębokiej ingerencji w życie indywidualnego wyborcy, rozwiewając wszelkie niedomówienia dotyczące odpowiedzialności.
Argumentowano co prawda, że reforma przyczyni się do wzrostu dochodu dotkniętych zmianą osób, ale wzrost miał nastąpić w przyszłości – podczas gdy wiemy, że ludzie interesują się dużo bardziej tym, co już ich dotyka, niż tym, co ewentualnie może mieć kiedyś miejsce (o ile dożyją). Tusk wystawił piłkę, a Kaczyński nie wahał się nią zagrać. Powstała wyrwa, którą trudno już było załatać. Podobny mechanizm, tym razem już o czysto monetarnym charakterze i pozytywnym kierunku działania, został użyty przez PiS w kampanii 2019 – w związku z wcześniejszym wprowadzeniem programu 500 plus.
PiS przejmuje mniej religijnych i konserwatywnych
Analizując kwestię wykorzystania tematów gospodarczych przez Kaczyńskiego w 2015 i 2019 r., łatwo jednak zatracić proporcje. Niezadowolenie z podwyższenia wieku emerytalnego i radość z 500 plus to tylko wisienki na torcie. Wątki ekonomiczne zostały dodane do oferty kulturowej, która definiuje główną oś rywalizacji politycznej w Polsce. Pozwoliły one zdobyć wyborców mniej religijnych i mniej konserwatywnych także z zachodu kraju i wielkich miast. Można ten plan porównać do tzw. strategii południowej Richarda Nixona obliczonej na zdobycie przez Republikanów poparcia białych Południowców w późnych latach 60.
Zmiany kulturowe, szczególnie sekularyzacja i wzrost poziomu edukacji, powodują erozję tradycyjnej bazy wyborczej PiS. To oczywiście proces niezwykle powolny, ale raczej nieuchronny i, jak pokazują przykłady innych krajów, nieodwracalny. Dołączenie oferty socjalnej do programu narodowo-katolickiego było więc genialnym zagraniem, które mogło zabetonować poparcie dla PiS na bardzo wysokim poziomie.
Przykładem sukcesu tego schematu jest Fidesz pod rządami ostrożniejszego w dziedzinie obyczajowości i religii Viktora Orbána. Kaczyński pozwolił sobie jednak na przedwczesne odejście od racjonalnej strategii vote-seeking (podporządkowanej maksymalizacji poparcia) na rzecz policy-seeking (zorientowanej na realizację jakiegoś programu politycznego). Przesadził z natężeniem konfliktu kulturowego, zatapiając w ten sposób swój misternie budowany projekt.
Protesty przeciw ACTA i utrata młodych
Kwestia wieku emerytalnego nie była jedynym punktem zwrotnym, który pozwolił PiS przejąć władzę w 2015 r. Cios rządowi Tuska zadały także protesty przeciwko umowie ACTA (chodziło o międzynarodową regulację m.in. praw autorskich), które wybuchły niedługo po wyborach 2011 r. Ich skala i gwałtowność kompletnie zaskoczyła rządzących. Najprawdopodobniej zadziałały tu nowe formy mobilizacji za pośrednictwem internetu, być może wspierane przez jakichś aktorów zainteresowanych destabilizacją. Niełatwo to było przewidzieć i trudno o to mieć pretensje do rządu.
Ciężkim grzechem była jednak nieumiejętność zażegnania kryzysu. Powolna reakcja i nieczytelna strategia komunikacyjna pozwoliły zasiać wątpliwości, stworzyć wizerunek rządu żyjącego w bańce, „dziaderskiego” i niezdolnego do zrozumienia potrzeb młodych. Ten błąd kosztował Tuska wsparcie najmłodszej grupy wyborców, kluczowej dla jego sukcesu w 2007 i 2011 r. Bez tego zapasu szanse na wygranie z PiS w 2015 drastycznie zmalały.
Związki partnerskie, czyli wojna w Platformie
Trzecią porażką były projekty ustawy o związkach partnerskich, procedowane na początku 2013 r. Gdyby pęknięcie przebiegało jedynie między partiami, problem byłby mniejszy, ale tym razem to sama Platforma stanęła na granicy rozpadu, gdy prawie trzy czwarte jej uczestniczących w głosowaniu posłów poparło projekt Artura Dunina, a pozostali głosowali z PiS i większością PSL przeciw lub wstrzymali się od głosu. Dla Kaczyńskiego wydarzenie to dobitnie dowiodło, że kwestie światopoglądowe to pięta achillesowa PO, którą można w odpowiednim momencie naciskać – jak dzwonek u psa Pawłowa – doprowadzając niemalże automatycznie do spodziewanego efektu.
Rozbrajanie powstałej w ten sposób miny jest chyba jednym z kluczowych osiągnięć Tuska po jego powrocie w 2021 r. Należy jednak mieć świadomość, że dawny problem Platformy wzięła obecnie na siebie bardziej światopoglądowo różnorodna Trzecia Droga. Od mądrości jej przywódców zależy wypracowanie strategii, która pozwoli z tym żyć, nie oddając pola do ataków światopoglądowo silnie skonsolidowanemu PiS.
To nie „ciepła woda w kranie” przegrała
Porażka PO w 2015 r. nie była więc – wbrew temu, co twierdzą niektórzy komentatorzy – efektem polityki „ciepłej wody w kranie”. Była konsekwencją odejścia od niej. To próba powrotu do logiki reform wprowadzanych od góry, nieco na modłę oświeconego absolutyzmu, która charakteryzowała rządy postsolidarnościowe na początku lat 90., położyła podwaliny pod destrukcję demokracji przez PiS. Niezależnie od tego, czy zmiany proponowane przez rząd Tuska postrzegamy jako pozytywne dla Polski lub niektórych grup społecznych, za moralnie słuszne, czy nie – osłabiły one na tyle koalicję PO-PSL, że porażka Komorowskiego w wyborach prezydenckich 2015 była jedynie ostatecznym przypieczętowaniem tego procesu.
Jakie wnioski powinni wyciągnąć z tych doświadczeń racjonalni aktorzy polityczni? Wskazówki dostarcza przykład Angeli Merkel. Na początku lat 2000 ambitny program reform Agenda 2010 Gerharda Schrödera doprowadził do uwiądu niemieckiej socjaldemokracji, a flirt Merkel z liberalnymi koncepcjami Paula Kirchhofa przyczynił się do słabego wyniku CDU/CSU w 2005 r. Wówczas przeszła jej ochota na głębsze reformy. Jej wersja zachowawczej polityki „ciepłej wody w kranie” zaowocowała rekordowym czasem urzędowania i wieloletnią dominacją jej partii – niezależnie od niesprzyjających trendów kulturowych.
Polska to oczywiście nie Niemcy, mamy mniejszy potencjał i większą skalę wyzwań. Graniczymy z zaatakowaną przez Rosję Ukrainą, z samym agresorem i jego białoruskim wasalem. Zadanie trójczłonowej koalicji Tuska jest z tego powodu dużo trudniejsze. Czasy dominacji gospodarczych technokratów odchodzą jednak w przeszłość. Jeżeli polska demokracja ma być stabilna i odporna na groźbę kolejnego wrogiego przejęcia przez jakąś formację autorytarną, stabilność samej demokracji musi stać na pierwszym miejscu. Nie ma dziś klimatu na reformatorski prometeizm.
Nie ma miejsca na potknięcia i improwizację
Polacy nauczyli się głosowania ekonomicznego i przywieźli z Zachodu nie tylko doświadczenia z demokratycznymi instytucjami i tolerancyjnymi społeczeństwami, ale przede wszystkim z hojnymi państwami dobrobytu. To kosztowna, ale niezbędna inwestycja, której dokonały społeczeństwa Europy Zachodniej w reakcji na horror dyktatur lat 30. Dała im ona dziesięciolecia stabilności, która być może dobiega końca, ale dzięki której prawdopodobieństwo powstania totalitarnej dyktatury jest wciąż niewielkie.
Nie ma także miejsca na improwizację. W dzisiejszym świecie szybkiego przepływu informacji i wzmacniających podziały mediów społecznościowych każde najdrobniejsze potknięcie rządzących zostanie bezwzględnie wykorzystane przez ich przeciwników. Także w tej dziedzinie PiS był niezwykle nowoczesny, tworząc profesjonalną infrastrukturę do ciągłego monitorowania emocji wyborców i zarządzania nimi. Jeżeli partie demokratyczne nie stworzą równie nowoczesnego systemu koordynującego przekaz i dopasowującego go do gustu ich kluczowych elektoratów, ich rządy mogą stanowić jedynie intermezzo pomiędzy gabinetami PiS.