Na wybory do Dublina jechali trzy godziny w jedną stronę. – Panie w komisji były jeszcze pełne werwy. Ale byliśmy dość wcześnie, może dlatego – mówi Paweł, który od 17 lat mieszka w Irlandii. – Bardzo chcieliśmy zagłosować, także dla dzieci. Nasi synowie mają 9 i 11 lat, bardziej już identyfikują się z Irlandią niż z Polską, ale uczestnictwo w demokratycznych wyborach to nauka uniwersalna.
Paweł jest kierowcą ciężarówki, a jego żona – lekarzem. Dzięki temu, jak sam mówi, mają „pełen przekrój przez miejscową Polonię”. O wyborach dużo rozmawiali w domu, również z dziećmi. Nie mieli wątpliwości, że chcą zagłosować, podobnie jak większość ich polskich znajomych mieszkających na wyspie.
W tym roku na terenie Irlandii utworzono 11 komisji wyborczych, oddano 22764 ważne głosy – prawie tyle samo, ile trzy lata temu w drugiej turze wyborów prezydenckich. Wygrała – jak prawie wszędzie za granicą – demokratyczna opozycja. 47 proc. poparcia Polaków w Irlandii dostała Koalicja Obywatelska, 13 proc. – Lewica. PiS ledwo załapał się na podium, Trzecią Drogę pokonując raptem o 106 głosów.
Trochę więcej wysiłku logistycznego wymagało spełnienie obywatelskiego obowiązku w Meksyku, bo tu komisja była tylko jedna, w stolicy kraju. A Polacy są tam akurat mocno rozproszeni – sporo z nich mieszka na przykład na Jukatanie, stąd do lokalu wyborczego mieli półtora tysiąca kilometrów. Samochodem – cały dzień jazdy, szybciej samolotem, bo tylko dwie godziny. Dlatego ci, którzy musieli do Mexico City dostać się z innych części kraju, często łączyli się w grupy.
– Moja znajoma zorganizowała wyjazd na wybory dla grupy 10 osób z Puebli, dzielili się samochodami. Łącznie do głosowania namówiła 23 osoby – opowiada Iwona Klemczak.