Jak przejąć armię po Błaszczaku i propagandzie sukcesu PiS. „Kontrakty podpisane będą utrzymane”
„Wszystko wstrzymają. Wojsko zlikwidują. Nie będzie niczego” – prawicowa, wierna PiS strona internetu już wie, jak będzie wyglądać polityka obronna nowej koalicji. Wśród fanów ministra Mariusza Błaszczaka krążą listy kontraktów do anulowania i jednostek do likwidacji. Przy czym chodzi głównie o kontrakty, które dopiero kiedyś miały być podpisane, i jednostki, które powstały przez postawienie na pustym placu mikrofonu do kolejnego przemówienia ministra z wojskiem w tle. Nowy rząd jeszcze nie zaczął się nawet formować (a mógłby, gdyby prezydent Andrzej Duda powierzył tę misję jedynej możliwej parlamentarnej większości), a już wskazywani są „winni” – ministrowie i wiceministrowie, którzy mają za chwilę odwrócić korzystne dla obronności decyzje partii Jarosława Kaczyńskiego.
Kampania przedwyborcza płynnie przeszła w powyborczą, ale język praktycznie się nie zmienił. W pierwszych „autorskich” wpisach, jakie po wyborczej porażce Mariusz Błaszczak zamieścił na platformie X, wieszczy „zwolnienia w Siłach Zbrojnych RP, likwidację jednostek i zmniejszenie bezpieczeństwa Polski”. To ostatnie było reakcją na piątkowy wywiad Tomasza Siemoniaka, w którym podważał realność stworzenia 300-tys. armii. Na wpisy Błaszczaka odparował, że o żadnych zwolnieniach nie ma mowy, że liczebność armii należy zwiększać do ponad 200 tys., a najlepiej, by minister z PiS po prostu już odszedł.
Różne strachy podsycają kontrolowane przez PiS media, które 300-tys. wojsko wyposażone w 500 HIMARS-ów, ponad tysiąc czołgów i niemal setkę apaczów traktują jako rzeczywistość zagrożoną przez przeciwników odchodzącej władzy. Najgorszym złem jest w tych przekazach nadal Donald Tusk. Wybory pokazały jednak, że antytuskowa propaganda nie zadziałała na masową skalę, zapewne również propaganda szefa MON nie ma takiej siły. Nie zmienia to faktu, że dziś opinia publiczna zwraca na bezpieczeństwo baczną uwagę, a realia, w jakich przyjdzie rządzić nowej władzy, sprawią, że polityka obronna będzie jednym z testów trwałości strategicznych decyzji państwa. U progu zmiany warty warto nakreślić mapę jej uwarunkowań.
O czym ekipa Tuska musi pamiętać
Donald Tusk po wyborach, w roli przyszłego premiera, nie mówił jeszcze o wizji polityki obronnej. Jego najbliżsi współpracownicy mówią niewiele, a przyszli koalicjanci mówią swoje.
Wybory 15 października zmieniły wiele, ale nie mapę zagrożeń i oczywiście nie sytuację geopolityczną Polski. Rosja nie tylko nie skończyła wojny z Ukrainą, ale z uporem prowadzi coś na kształt lokalnej ofensywy pod Donieckiem, a w Dumie przygotowuje przyszłoroczny budżet z rekordowymi wydatkami obronnymi na poziomie 6 proc. PKB. Ukraińskie ataki pociskami ATACMS są spektakularne i osłabiają zaplecze przeciwnika, ale – jak żadna – nie jest to cudowna broń, która pokona armię Putina. Sukces operacyjny ofensywy nie jest gwarantowany, a wynik wojny w wymiarze strategicznym nie jest wcale pewny. Może dlatego prezydent USA Joe Biden w ubiegłotygodniowym przemówieniu przestrzegał, że jeśli Putina nie uda się powstrzymać w Ukrainie, imperialne apetyty Rosji mogą sięgnąć krajów bałtyckich i Polski. Wielu polityków i ekspertów od bezpieczeństwa odebrało te słowa jako apel o jeszcze większą mobilizację Zachodu dla wsparcia Ukrainy, ale część również jako przestrogę, by nie zbaczać z kursu militarnego wzmocnienia w Europie.
Kiedy Biden następnego dnia spotkał się z przywódcami Unii, kwestia transatlantyckiego bezpieczeństwa oczywiście trafiła do wspólnego oświadczenia jako jeden z najistotniejszych punktów. Słowom towarzyszyły czyny – Biden chce od Kongresu uchwalenia rekordowego, ponadstumiliardowego pakietu wsparcia obronnego Ukrainy, Izraela, Tajwanu i środków na krajowe bezpieczeństwo. Będzie to priorytet do końca jego kadencji, który znajdzie potwierdzenie na przyszłorocznym szczycie NATO w Waszyngtonie. Co będzie później, po amerykańskich wyborach, tego dziś nikt nie wie. Ryzyka są wielkie, ale zaskoczenie może być podobne jak w Polsce. Wybuch wojny Hamasu z Izraelem pogarsza perspektywę. Na wszelki wypadek warto kontynuować strategię ubezpieczania się na własną rękę, a jednocześnie dbać o skuteczność sojuszy.
Czołowi politycy Platformy, z Tuskiem na czele, wydają się na tyle doświadczeni, by mieć świadomość momentu dziejowego, który w sprawach bezpieczeństwa nie daje przestrzeni do manewru zarówno na arenie międzynarodowej, jak i w wymiarze wewnętrznym. Opozycyjny PiS oraz pozostający z nim w komitywie Andrzej Duda (zwierzchnik sił zbrojnych) wykorzystają każdą okazję – już to robią – by oskarżyć nowy rząd o zdradę narodowego interesu, gdy tylko zauważą odstępstwo od własnej, „jedynie słusznej” wizji. Gdyby z Polski w świat poszedł sygnał – jak wcześniej nieszczęśliwe słowa Morawieckiego o Ukrainie – o rezygnacji z obronnych planów, oznaczałoby to podważenie wiarygodności rządu, zanim jeszcze zaczął wdrażać po swojemu rozumianą „dobrą zmianę”. Nowy układ musi mieć świadomość, że sondażowe poparcie dla linii polityki obronnej prawicy jest znacznie szersze niż słupki poparcia starej i nowej władzy.
Istotne odejście od tej linii byłoby w kontraście do zamierzeń ekipy Bidena, który pomaga zabezpieczyć wschodnią flankę, ale i dopinguje do poprawy własnych zdolności obronnych; do NATO, które teraz montuje bezprecedensowej wielkości siły i zasoby, by nasycić nimi nowe plany obronne, oraz do państw „starej Europy”, które może niespiesznie same się zbroją, za to chętnie korzystają na polskich kontraktach zbrojeniowych (bo nie jest prawdą, że PiS z Europy niczego nie kupował).
Trzeba też pamiętać, że Polska jest dopiero w trakcie uzupełniania zdolności sprzętowych uszczuplonych po masowych donacjach dla Ukrainy. Decyzje o nich podejmował rząd PiS i nie wiemy, do jakiego stopnia konsultował je z opozycją, ale ważne, że nie były w zasadzie kwestionowane. Większość ugrupowań, poza Konfederacją, milcząco lub na głos uznała je za element racji stanu. Dopiero w końcówce kampanii Tusk pozwalał sobie na wytykanie Jarosławowi Kaczyńskiemu, że „oddał sąsiadowi wszystkie czołgi, a potem wypowiedział mu wojnę”. Chodzi o niemal totalną woltę PiS w stosunkach z Ukrainą na użytek kampanii, by podebrać wyborców Konfederacji.
Fakty są takie, że wszystkich czołgów Polska się nie pozbyła, ale pozbyła się liczby większej, niż przez ostatni rok pozyskała. Proces odtwarzania zdolności, nie tylko w zakresie czołgów, trzeba dokończyć, a gdzie się da – przyspieszyć. To musi być priorytet nowego MON na najbliższe lata. A co z prawdziwą modernizacją?
Czytaj też: Mamy bitwę na górze, Błaszczak kłóci się z generałami
Z czego PiS korzystał, choć się nie przyznał
Przy całym propagandowym spinie uprawianym przez MON Błaszczaka wiele jego zakupów było kontynuacją – z poprawkami – planów przyjętych ponad dekadę temu, sformułowanych pod rządami wracającej do władzy Platformy. O czym oczywiście Błaszczak się nie zająknął.
Ambitny plan modernizacji z 2012 r. przewidywał i systemy obrony antyrakietowej, i śmigłowce bojowe, i artylerię rakietową dalekiego zasięgu, czyli – hasłowo – patrioty, apacze i HIMARS-y. Pieniędzy było wtedy mniej, procedury dłuższe, determinacja polityczna niższa, bo i sytuacja na świecie zgoła odmienna. Ale PiS (poza tymi, które skasował, jak śmigłowce Caracal) skwapliwie korzystał na kontraktach przygotowanych przez poprzedników: to choćby armatohaubice Krab czy modernizacja czołgów Leopard. Korzystał z zapoczątkowanych wtedy prac badawczo-rozwojowych, które przyniosły efekty takie jak samobieżne moździerze Rak, wozy bojowe Borsuk czy różne elementy systemów obrony powietrznej. Dziś stojąca u progu przejęcia władzy opozycja przypomina o autorstwie wielu pomysłów, o których opinia publiczna była długo przekonywana, że są dziełem prawicy.
Jeśli śledzić publiczne deklaracje, w tym ze „100 konkretów”, Platforma daje absolutny priorytet obronie powietrznej, która przez ostatnie osiem lat z poziomu koncepcji przeszła do zamówień i częściowo dostaw systemów najnowocześniejszych w całym NATO. – Jeśli pojawią się trudności, być może będą musiały poczekać czołgi, ale nie obrona powietrzna – słyszę od ważnego polityka PO bliskiego sprawom obronnym. Przyznaje jednak od razu, że bez czołgów nie wypełni się luki po ukraińskich darowiznach. Nie ma więc na dziś realnej alternatywy między budową zintegrowanej obrony powietrznej a uzupełnianiem stanu jednostek pancernych.
A to tylko wycinek, bo mimo tromtadracji ostatnich miesięcy jesteśmy na początku modernizacyjnej drogi.
Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS
„Kontrakty podpisane zostaną utrzymane”
Powyższe po wielokroć powtarzał Tomasz Siemoniak, były minister obrony i doradca Tuska w tym obszarze. Czy znowu będzie ministrem? Analiza zasobów kadrowych Platformy i znaczenie MON w sytuacji międzynarodowej wskazuje, że Tusk nie odda resortu koalicjantom i będzie go chciał obsadzić ludźmi zaufanymi i doświadczonymi. Warunki te spełniają najlepiej właśnie Siemoniak i Czesław Mroczek, były wiceminister (od zbrojeń), wiceprzewodniczący komisji obrony w Sejmie, który przez ostatnie osiem lat patrzył na ręce Macierewiczowi i Błaszczakowi.
Obaj nie muszą się uczyć MON, wiedzą, w które sejfy zajrzeć, szukając ewentualnych min, i umieją o sprawach obronnych mówić spokojnie, na granicy nudy. Tuskowi może zależeć na obniżeniu temperatury sporu o wojsko i obronność. Spokój w MON to europejska i natowska norma, na tle której występy Błaszczaka były aberracją. Z drugiej strony Siemoniak i Mroczek niosą bagaż przeszłości, postrzeganej przez PiS jako „rozbrajanie i likwidacja” polskiej armii. Będą na celowniku opozycji i mediów. Spokoju nie da im sam Błaszczak, który nie wyklucza, że wejdzie do komisji obrony. W nowej koalicji są też głosy, że w odróżnieniu od stylu poprzedników polityka obronna powinna być odtąd ponadpartyjna, uzgadniana i omawiana z opozycją.
Siemoniak – trochę w roli rzecznika nowego MON – kilka razy tłumaczył, że jeśli chodzi o umowy zbrojeniowe, stuprocentowo respektowane będą zamówienia już podpisane. Bo wiele sprzętowych zapowiedzi PiS miało postać tzw. umów ramowych, czyli niewiążących porozumień zakładających chęć zakupu danego sprzętu w określonej ilości w jakimś czasie. Umowy takie z jednej strony pokazywały poziom ambicji, bazujący na planach rozwoju sił zbrojnych, a z drugiej dawały kontrahentom podstawę do planowania produkcji czy nawet dodatkowych inwestycji.
Jednak same „ramówki” nie dają żadnej ze stron prawa do roszczeń, a ich korekta nie wiąże się z karami, bo to nie są w ścisłym sensie zamówienia. Dla przykładu: umowa ramowa z Hyundai Rotem przewiduje dostarczenie tysiąca czołgów K2 i K2PL, ale Agencja Uzbrojenia podpisała z koreańskim dostawcą zamówienie na jedynie 180 pojazdów w wersji K2. Reszta miała być wyprodukowana w polsko-koreańskiej kooperacji lub całkowicie w kraju. Korea oczekiwała zamówienia kolejnej partii w październiku, ale do wyborów do tego nie doszło i pytanie, czy w obecnej sytuacji dojdzie. Podobnie z haubicami K9 – z zapowiedzianych ramowo ponad 600 dział zamówiono 212, a z 288 wyrzutni rakietowych Chunmoo – 218. Koreańskie kontrakty uchodzą w obronnym komentariacie za potencjalnie zagrożone, z drugiej strony stanowią rozwiązanie najszybsze, relatywnie efektywne kosztowo i dające spory udział polskiemu przemysłowi w sytuacji, gdy sprzętu po prostu brakuje wszędzie. Jak wylicza uznany autorytet od wojskowej księgowości Tomasz Dmitruk z „Dziennika Zbrojnego”, gdyby Polska chciała wyposażyć w czołgi sześć dywizji (tyle, ile zapowiedział PiS) z zapasem na straty bojowe, potrzebowałaby 2300 wozów.
Z drugiej strony i przed wyborami istniało poczucie nierealności obronnych zapowiedzi PiS i wiszącego nad nimi zagrożenia finansowego, związanego z rosnącym zadłużeniem, rekordowym deficytem i nie najlepszymi prognozami ekonomicznymi na najbliższe lata. Platforma zapowiada na pierwszy miesiąc rządów audyt finansów państwa, który ma odpowiedzieć na pytanie, na ile Polskę stać, nie tylko w obronności. PiS natychmiast przypomina więc budżetowe cięcia sprzed ponad dekady i „piniędzy nie ma i nie będzie” Rostowskiego czy „jak nie ma, to nie ma” Siemoniaka. Ekonomiści wiodą spór o to, czy Polska jest na granicy możliwości zadłużania, czy może jednak wciąż w bezpiecznych granicach.
Zwycięży interpretacja polityczna, bo ekonomia dawno przestała być nauką ścisłą. W ostatnich kilku latach PiS położył realne zasługi dla polskiej obronności, ale największą szkodą jest odmowa publicznej dyskusji o fundamentach demograficzno-gospodarczych i sprowadzenie spraw bezpieczeństwa do kampanijnego sloganu, w którym minister tworzy wielką i potężną armię już za dwa lata. Choć wyznawcy krzyczą „amen”, od tego cud się nie wydarzy. Oficjalne, przyjęte w porozumieniu MON i prezydenta plany rozwoju sił zbrojnych, konsumujące owe ambicje i wizje, sięgają obecnie 2039 r., czyli wybiegają poza jakikolwiek wiarygodny horyzont przewidywania sytuacji ekonomicznej i geopolitycznej. Tylko osoby niemające żadnej styczności z tzw. rynkiem zbrojeniowym mogą twierdzić, że nie słyszały powszechnych obaw o trwałość i realne finansowe fundamenty narzuconej przez PiS polityki jednoczesnego powiększania armii, rozbudowy jej struktur, inwestycji infrastrukturalnych oraz masowych zakupów najlepszego, a zatem i najdroższego uzbrojenia.
Tylko osoby niemające styczności z wojskiem mogły nie słyszeć o wydawanych rozkazach oszczędzania na najbardziej podstawowych produktach, materiałach i usługach. Tylko osoby wierzące w cuda mogły uwierzyć, że 300-tys. armia powstanie w dwa lata. Odwiedzający Polskę militarni eksperci z NATO powołanie czwartej dywizji odnotowali z uznaniem, ale zapowiedź stworzenia piątej i szóstej przyjmowali z uśmiechem niedowierzania. Liczba 300 tys. robiła wielkie wrażenie, dopóki nie okazywało się, że poza nią jest niewiele więcej w sensie struktur, dowództw, wyszkolonych ludzi i sprzętu. Urealnienie nikogo poważnego nie zdziwi.