Hip, hip, hurra! Trudno nie skakać z radości, że – chyba już w ostatniej chwili – spod tego tępego pisowskiego sierpa uciekliśmy.
Donald Tusk, z wykształcenia nauczyciel historii, a także sportowiec i polityk (jak sam o sobie mówi), udowodnił, że jakby stanął naprzeciwko Tysona i Muhammada Alego, to zmiótłby ich z ringu. Obu naraz.
Patrzyłem na tę powyborczą noc z podziwem, który mimo wszystko chwilami przeplatał się z niedowierzaniem. I wreszcie stało się to, co stać się musiało. „Somdwiepcie” chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiał, że siła prawdy jest oceanem, a bajeczki o Czerwonym Kapturku czy Królewnie Śnieżce wyschniętą kałużą.
Na koniec kampanii wyborczej w tej kałuży wytaplała się jeszcze Beata Szydło. Zamknijcie oczy, zaciśnijcie zęby i głosujcie na PiS. Co wam szkodzi, to tylko cztery lata – rozpaczliwie wzywała była premier. Równie dobrze mogła mówić: Spójrzcie, jakie piękne muchomory tu rosną, zjedzcie chociaż kawałeczek, czego się obawiacie, to wam da nowe życie. Potraktowała nas, wyborców, niczym chór nieprzytomnych lub zżeranych amnezją. Co zresztą świetnie wpisało się w całą pisowską kampanię.
A tymczasem w germańskim Wrocławiu jeszcze po trzeciej rano stała kolejka do wyborczych urn. Przeważali młodzi – uśmiechnięci, z kocami, termosami i kawałkami pizzy w rękach, spędzali tę noc. Za 40 lat będą opowiadali wnukom, jak nie głosowali na PiS.
Prezydent Duda przemawiał następnego dnia po wyborach prosto z Rzymu. 16 godzin po zamknięciu urn – przypomnę tylko, że w 2019 r. stało się to po 23 minutach. Właściwie nic nie powiedział. Pogratulował frekwencji, a potem „tym, którzy zwyciężyli”. Jakie decyzje podejmie, dowiemy się po ogłoszeniu oficjalnych wyników. Może jeszcze nie dopuszcza do siebie myśli, że opozycja może przejąć władzę.