Kraj

Po dymisji generałów. Klęska systemu, odpowiedzialność PiS i prezydenta Dudy

Prezydent Andrzej Duda i minister Mariusz Błaszczak lubią prezentować się a tle zakupionego sprzętu. Tymczasem PiS ma na koncie trzeciego szefa sztabu, który nie zdzierżył. Prezydent Andrzej Duda i minister Mariusz Błaszczak lubią prezentować się a tle zakupionego sprzętu. Tymczasem PiS ma na koncie trzeciego szefa sztabu, który nie zdzierżył. Maciej Nędzyński / CO MON / Ministerstwo Obrony Narodowej
Wojsko to przetrwa i się zaadaptuje, ale warunki ulegną pogorszeniu. Warto pamiętać, że PiS ma na koncie trzeciego szefa sztabu, który nie zdzierżył.

Władza kolejny raz robi wszystko, by przekonać Polaków, że nic się nie stało. Że głośne odejście dwóch najważniejszych generałów to sprawa rutynowa, a szybkie wyznaczenie następców pozwoliło uniknąć destabilizacji. Że ciągłość kierowania i dowodzenia są zachowane, a kraj jest tak samo bezpieczny, jak był w poniedziałek, zanim szef sztabu i dowódca operacyjny zrezygnowali ze stanowisk w geście odebranym – i, zdaje się, zamierzonym – jako protest przeciwko polityce MON i jego szefa Mariusza Błaszczaka.

Zasypywanie zdarzeń lawiną słów i kaskadą pustych propagandowych wydarzeń jest normą działania władzy PiS, szczególnie Błaszczaka. Dlatego nie dziwią kolejne oświadczenia, prezentacje sprzętu, spotkania z żołnierzami i święta jednostek z udziałem ministra, zorganizowane i zaplanowane do ostatnich chwil przed ciszą wyborczą (zresztą kto wie, co wydarzy się w sobotę). Jest to jednak więcej tego samego, podczas gdy złożona w milczeniu rezygnacja dwóch najważniejszych generałów była wydarzeniem z wyższego poziomu, którego nie da się zagłuszyć hałasem transmitowanych na żywo eventów.

Czytaj też: Mamy bitwę na górze, Błaszczak kłóci się z generałami

Ruchy Błaszczaka

Był to bowiem najgłośniejszy krzyk protestu, z jakim mieliśmy kiedykolwiek do czynienia w siłach zbrojnych. Ostatnimi porównywalnymi przypadkami była demonstracyjna rezygnacja dowódcy wojsk lądowych gen. broni Waldemara Skrzypczaka w 2009 r. i odejście gen. Mieczysława Gocuła z funkcji szefa sztabu generalnego w 2016. Skrzypczak zareagował, jak sam pisał i wielokrotnie później wyjaśniał, na słowa ministra obrony Bogdana Klicha w sytuacji ostrego konfliktu, w którym generał występował w obronie żołnierzy na misji w Afganistanie. Chodziło wówczas o niedostatki sprzętowe, za które odpowiadał MON i które w ocenie generała doprowadziły do śmierci żołnierza. W sytuacji Gocuła chodziło już o kwestie natury strategiczno-systemowej. Został zderzony z podejściem PiS, konkretnie Antoniego Macierewicza, i to podejście mu skrajnie nie odpowiadało. Dociągnął jako szef sztabu do szczytu NATO w Warszawie, dał się w związku z tym wyznaczyć na kolejną kadencję, ale później powiedział „dość”. Teraz sytuacja jest jeszcze gorsza. „Dość” powiedzieli zarówno szef sztabu, jak i dowódca operacyjny, obaj powołani na stanowiska za rządów PiS i Błaszczaka w MON, obaj wyznaczeni ponownie na drugą trzyletnią kadencję. Świadczy to dobitnie o tym, że dowódcy utracili zaufanie do politycznego zwierzchnika – pytanie, czy całych sił zbrojnych, czy tylko szefa MON – a nie odwrotnie.

O tym, że iskrzy między MON a szefem sztabu i dowódcą operacyjnym, wiadomo było nawet przed incydentem z rosyjskim pociskiem odnalezionym pod Bydgoszczą. Ale to w maju Błaszczak zdecydował się otwarcie i publicznie zaatakować gen. broni Tomasza Piotrowskiego, na co ten odpowiedział własnym oświadczeniem, a szef sztabu gen. Rajmund Andrzejczak przyszedł służbowemu partnerowi i prywatnemu przyjacielowi z odsieczą, zapewniając, że przełożeni zostali poinformowani o incydencie powietrznym, gdy się wydarzył. Do dziś nie znamy pełnej prawdy o tych wydarzeniach ani o przepływie informacji. Śledztwo prokuratury jest utajnione, a to daje strukturom MON wygodną wymówkę, by o nim nie mówić. Postępowanie NIK też nie ujawniło detali.

Później, w ostatnich miesiącach i tygodniach, problemy narastały. PiS i Błaszczak zdecydowali się odtajnić, ujawnić i zdeprecjonować w ramach wyborczej walki z opozycją plany obronne sprzed dekady, w których przygotowaniu uczestniczyli oficerowie obu dowództw. Kulminacją sporu mogła być ewakuacja z Izraela, przeprowadzona pod auspicjami innego generała. Ale w tym momencie to margines – ważniejsze jest to, że w sytuacji przedłużającego się konfliktu między MON a sztabem generalnym i dowództwem operacyjnym żadna instytucja nie okazała się zdolna do jego rozwiązania. Ani KPRM, ani MON, ani Sztab Generalny, ani BBN, ani np. sejmowa komisja obrony. Żaden z organów powołanych i uczestniczących w systemie bezpieczeństwa nie miał inicjatywy lub nie okazał się zdolny do przełamania kryzysu. Bardzo źle świadczy to o ich politycznej woli, praktycznych kompetencjach i o systemie, w którym działają. Efektem jest jego podważenie na kilku poziomach.

Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS

Zachowanie Dudy

Przekreślenie kadencyjności szefa sztabu. Pod rządami PiS zdarza się to trzeci raz z rzędu. Pierwszy był wspomniany gen. Gocuł – wyznaczony na drugą kadencję przez Andrzeja Dudę, ale wypchnięty na out przez system Macierewicza po niecałym roku. Drugi był gen. Leszek Surawski, o którym mało kto myślał jako o następcy Gocuła, ale też mało kto myślał, że będzie najkrócej urzędującym szefem sztabu. W historii bardziej zapisał się później jako ten najwyższej rangi generał, który dość szybko znalazł zatrudnienie u zbrojeniowych lobbystów. Trzecim przedwcześnie odwołanym był właśnie Andrzejczak, który zdołał wyrosnąć na światową gwiazdę polskiej obronności. Wybrany w ramach kompromisu między urzędem prezydenta a MON, w czasie normalizacji stosunków, miał wreszcie symbolizować dobrą zmianę w wojsku – nie politycznie, ale przede wszystkim świadomościowo. Młody, ale już doświadczony stażem, dynamiczny, obyty w świecie, zorientowany na modernizację i mówiący wszystkimi językami nowoczesności. Niestety, PiS z nim nie wytrzymał, a on z PiS. Dzięki poparciu prezydenta i braku równorzędnego konkurenta przetrwał pierwszą zmianę kadencji. Tarcia, wówczas już wyraźne, później eksplodowały. W miarę jak Błaszczak zawłaszczał wojsko i związane z nim procedury, Andrzejczak się od niego dystansował. W kwietniu wprost zakwestionował stanowisko ministra w czasie sporu o rosyjski pocisk. Wciąż nie wiemy, co ostatecznie zdecydowało o rozbracie w październiku. PiS ma jednak na koncie trzeciego szefa sztabu, który nie zdzierżył.

Zakwestionowanie wiarygodności generałów. W kampanii wyborczej po raz pierwszy doszło do użycia wcześniej ściśle tajnych materiałów, by uderzyć w politycznych przeciwników. Chodzi o „plan operacyjny Warta”, pokazany w spocie przez Błaszczaka na potwierdzenie tezy, jakoby rząd PO-PSL dopuszczał odstąpienie od obrony północno-wschodniej Polski. Dyskutowana od lat jako najczarniejszy wariant obrony manewrowej „linia Wisły” stała się szybko w politycznej propagandzie „linią Tuska” i przypisanej mu zdrady. Tyle że za tą czerwoną linią na mapie i najgorszym scenariuszem, na który wojsko ma obowiązek się przygotowywać, stały realne analizy i rozwiązania wariantowe opracowywane przez polskich – a nie platformianych – planistów wojskowych. Użycie dla politycznego zysku pracy oficerów sztabu generalnego i innych dowództw musiało szczególnie zaboleć aktualnego szefa sztabu, bo stanowiło obrazę liczącej sobie sto lat, dumnej i profesjonalnej instytucji, służącej państwu pod różnymi rządami i pod kontrolą różnych ekip, zbierającej i konsumującej dobre i złe doświadczenia historyczne. Na tle tej zniewagi bieżące wykorzystywanie wojska jako tła dla politycznych występów pod pretekstem pikników, świąt, koncertów i biesiad z udziałem ministra było zapewne pyłem, który, owszem, brudzi mundur, ale da się strzepnąć.

Zakwestionowanie pracy planistycznej sztabu i dowództwa operacyjnego okazało się nie do zniesienia. Obelgi, które pod adresem pułkowników i generałów padły w związku z tym bezprecedensowym aktem, były bolesne dla przyzwyczajonych do twardego języka wojskowych. Kropkę nad i postawił ich dotychczasowy sekundant prezydent Andrzej Duda. Zaskoczony rezygnacją generałów, uznał za stosowne przypisać im brak woli i niezdolność do uniesienia historycznej modernizacji sił zbrojnych. Może lepiej, że tyle i z taką emocją mówiącego o modernizacji Andrzejczaka przy tym nie było. Jego mina byłaby bezcennym komentarzem.

Złamanie dobrego obyczaju. Drobnostka, powie ktoś, ale chodzi o słowo „dziękuję”. Nie takie zwykłe, za gest, przysługę, uprzejmość czy dobre słowo. Chodzi o podziękowanie w imieniu państwa za dziesiątki lat służby pełnej wyrzeczeń, poświęceń, czasem ofiar – jeśli nie w dosłownym, to w pośrednim sensie. Wielogwiazdkowi generałowie uchodzą w publicznym odbiorze za szczęściarzy: mają dobre wynagrodzenie, świetne odprawy (liczone w setkach tysięcy złotych), gwarancję superemerytury i koneksje, które pozwalają im zdobyć w cywilu dobrze płatną pracę bez wielkiego wysiłku. Wszystko prawda. Poprzedza ją jednak wysiłek fizyczny, intelektualny i moralny niemający odpowiedników. Praca od świtu do wieczora, a w kryzysowym czasie całodobowe czuwanie. Dyspozycja na telefon, niezależnie od planów rodzinnych i prywatnych. Odpowiedzialność za dziesiątki tysięcy żołnierzy, a nawet – jakby to górnolotnie nie zabrzmiało – za los ojczyzny. Niezależnie od powodów zakończenia takiej służby „dziękuję” się należy. Słowa takie, kierowane do odchodzących oficerów, a także coraz częściej do ich rodzin, przy świadomości także ich poświęcenia, należą do ABC w siłach zbrojnych NATO. Należą do podstaw kultury politycznej Zachodu. Jest przejawem dramatycznego od niej odwrotu fakt, iż tych słów – z ust zwierzchnika sił zbrojnych, prezydenta RP, a także ministra obrony narodowej – w dzisiejszej Polsce, tak bardzo zorientowanej na wojsko, obronę i bezpieczeństwo, po prostu zabrakło. Tu nic więcej komentować nie trzeba, to się komentuje samo.

Być może podziękowania padną od oficerów przejmujących stanowiska po Piotrowskim i Andrzejczaku. Po cichu, bez kamer. Należeć się będą tym bardziej, że nowo mianowani są o wiele bardziej „zieloni” niż ich poprzednicy. Mimo że... nie są. To też jeden z efektów ostatniej zmiany, która nie tylko przekreśliła kadencję, wiarygodność i obyczaj, ale przeszła ponad tradycją wojskowego doświadczenia i edukacji, które do tej pory wydawały się niekwestionowaną i respektowaną przepustką do najwyższych w armii stanowisk. Tradycją lat ubiegłych, a nawet dekad było, iż szefami sztabu generalnego w demokratycznej Polsce zostawali oficerowie wojsk lądowych, tzw. zieloni generałowie, wywodzący się z „pancu” lub „zmechu” (wojsk pancernych lub zmechanizowanych). Uważało się, że tego rodzaju przygotowanie, poparte wszechstronnym, wielostopniowym wykształceniem, uzyskiwanym w Polsce i za granicą, daje najlepsze przygotowanie do roli szefa sztabu jako najwyższego doradcy wojskowego prezydenta, premiera i ministra obrony oraz jako naczelnego dowódcy.

Szef sztabu oczywiście nie jest sam, ma do dyspozycji zastępców, często z innych rodzajów wojsk, a także szefów wyspecjalizowanych zarządów. Jednak aż do tej pory nie zdarzyło się, by najwyższe w armii stanowisko i dowodzenie całością polskiego wojska powierzono oficerowi spoza trzonu wojsk lądowych. Wiesław Kukuła jest ze specjalizacji łącznościowcem, z doświadczenia służbowego specjalsem, a z największych osiągnięć organizatorem i dowódcą nowego rodzaju wojsk w typie lekkiej piechoty terytorialnej, a nie manewrowej. Taki background daje mu wiele zalet, ale ponieważ nie towarzyszy mu wszechstronna i wieloszczeblowa wojskowa edukacja, rodzi uzasadnione wątpliwości o pakiet posiadanych kompetencji. Na szczęście nawet krytycy gen. Kukuły nie odmawiają mu pokory wobec własnych deficytów, otwartości na naukę i determinacji do uzupełniania wiedzy. Przeciwnie, samoedukację uczynił jedną z podstaw wdrażanej nie tylko w WOT koncepcji przywództwa (leadership). Na przykład co jakiś czas dzielił się lekturami, nieraz zupełnie spoza wojskowej tematyki, a ostatnio zaczął projekt „Awangarda”, mający „kruszyć wojskowy beton” złych nawyków, konserwy i niemożności. Awans przyszedł jednak w trakcie i nieoczekiwanie. Na szczeblu szefa sztabu może być z tym pozornie łatwiej, ale i trudniej.

Czytaj też: Żyjemy w najgroźniejszym czasie od ostatniej wojny światowej

Polska nie ma innej armii

Trzymanie kciuków jest jednak obowiązkowe dla wszystkich, którym na sercu leży dobro sił zbrojnych, a w efekcie bezpieczeństwo Polski. Truizmem jest powiedzenie, że na wojnę idzie się z armią, jaką się ma, a nie jaką się chce mieć. To samo dotyczy jej dowódców.

Po odejściu (dopiero z końcem stycznia) generałów Andrzejczaka i Piotrowskiego polska armia co prawda straci oficerów kompetentnych, szanowanych i docenianych, ale przecież nie straci własnej wartości ani siły. Polska nie ma innej armii niż ta, którą będą dowodzić gen. broni Wiesław Kukuła, gen. dywizji Maciej Klisz i czasowo pełniący obowiązki dowódcy generalnego gen. broni Marek Sokołowski. O ile wyborcy nie zdecydują inaczej, nie będzie też miała innych zwierzchników politycznych niż Mariusz Błaszczak, Mateusz Morawiecki, Andrzej Duda i stojący ponad nimi Jarosław Kaczyński. Tę personalno-kompetencyjną układankę warto mieć w głowie i przed oczyma zarówno w dniach najbliższych, jak i w przyszłości, cokolwiek ona przyniesie.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną