Władza kolejny raz robi wszystko, by przekonać Polaków, że nic się nie stało. Że głośne odejście dwóch najważniejszych generałów to sprawa rutynowa, a szybkie wyznaczenie następców pozwoliło uniknąć destabilizacji. Że ciągłość kierowania i dowodzenia są zachowane, a kraj jest tak samo bezpieczny, jak był w poniedziałek, zanim szef sztabu i dowódca operacyjny zrezygnowali ze stanowisk w geście odebranym – i, zdaje się, zamierzonym – jako protest przeciwko polityce MON i jego szefa Mariusza Błaszczaka.
Zasypywanie zdarzeń lawiną słów i kaskadą pustych propagandowych wydarzeń jest normą działania władzy PiS, szczególnie Błaszczaka. Dlatego nie dziwią kolejne oświadczenia, prezentacje sprzętu, spotkania z żołnierzami i święta jednostek z udziałem ministra, zorganizowane i zaplanowane do ostatnich chwil przed ciszą wyborczą (zresztą kto wie, co wydarzy się w sobotę). Jest to jednak więcej tego samego, podczas gdy złożona w milczeniu rezygnacja dwóch najważniejszych generałów była wydarzeniem z wyższego poziomu, którego nie da się zagłuszyć hałasem transmitowanych na żywo eventów.
Czytaj też: Mamy bitwę na górze, Błaszczak kłóci się z generałami
Ruchy Błaszczaka
Był to bowiem najgłośniejszy krzyk protestu, z jakim mieliśmy kiedykolwiek do czynienia w siłach zbrojnych. Ostatnimi porównywalnymi przypadkami była demonstracyjna rezygnacja dowódcy wojsk lądowych gen. broni Waldemara Skrzypczaka w 2009 r. i odejście gen. Mieczysława Gocuła z funkcji szefa sztabu generalnego w 2016. Skrzypczak zareagował, jak sam pisał i wielokrotnie później wyjaśniał, na słowa ministra obrony Bogdana Klicha w sytuacji ostrego konfliktu, w którym generał występował w obronie żołnierzy na misji w Afganistanie. Chodziło wówczas o niedostatki sprzętowe, za które odpowiadał MON i które w ocenie generała doprowadziły do śmierci żołnierza. W sytuacji Gocuła chodziło już o kwestie natury strategiczno-systemowej. Został zderzony z podejściem PiS, konkretnie Antoniego Macierewicza, i to podejście mu skrajnie nie odpowiadało. Dociągnął jako szef sztabu do szczytu NATO w Warszawie, dał się w związku z tym wyznaczyć na kolejną kadencję, ale później powiedział „dość”. Teraz sytuacja jest jeszcze gorsza. „Dość” powiedzieli zarówno szef sztabu, jak i dowódca operacyjny, obaj powołani na stanowiska za rządów PiS i Błaszczaka w MON, obaj wyznaczeni ponownie na drugą trzyletnią kadencję. Świadczy to dobitnie o tym, że dowódcy utracili zaufanie do politycznego zwierzchnika – pytanie, czy całych sił zbrojnych, czy tylko szefa MON – a nie odwrotnie.
O tym, że iskrzy między MON a szefem sztabu i dowódcą operacyjnym, wiadomo było nawet przed incydentem z rosyjskim pociskiem odnalezionym pod Bydgoszczą. Ale to w maju Błaszczak zdecydował się otwarcie i publicznie zaatakować gen. broni Tomasza Piotrowskiego, na co ten odpowiedział własnym oświadczeniem, a szef sztabu gen. Rajmund Andrzejczak przyszedł służbowemu partnerowi i prywatnemu przyjacielowi z odsieczą, zapewniając, że przełożeni zostali poinformowani o incydencie powietrznym, gdy się wydarzył. Do dziś nie znamy pełnej prawdy o tych wydarzeniach ani o przepływie informacji. Śledztwo prokuratury jest utajnione, a to daje strukturom MON wygodną wymówkę, by o nim nie mówić. Postępowanie NIK też nie ujawniło detali.
Później, w ostatnich miesiącach i tygodniach, problemy narastały. PiS i Błaszczak zdecydowali się odtajnić, ujawnić i zdeprecjonować w ramach wyborczej walki z opozycją plany obronne sprzed dekady, w których przygotowaniu uczestniczyli oficerowie obu dowództw. Kulminacją sporu mogła być ewakuacja z Izraela, przeprowadzona pod auspicjami innego generała. Ale w tym momencie to margines – ważniejsze jest to, że w sytuacji przedłużającego się konfliktu między MON a sztabem generalnym i dowództwem operacyjnym żadna instytucja nie okazała się zdolna do jego rozwiązania. Ani KPRM, ani MON, ani Sztab Generalny, ani BBN, ani np. sejmowa komisja obrony. Żaden z organów powołanych i uczestniczących w systemie bezpieczeństwa nie miał inicjatywy lub nie okazał się zdolny do przełamania kryzysu. Bardzo źle świadczy to o ich politycznej woli, praktycznych kompetencjach i o systemie, w którym działają. Efektem jest jego podważenie na kilku poziomach.
Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS
Zachowanie Dudy
Przekreślenie kadencyjności szefa sztabu. Pod rządami PiS zdarza się to trzeci raz z rzędu. Pierwszy był wspomniany gen. Gocuł – wyznaczony na drugą kadencję przez Andrzeja Dudę, ale wypchnięty na out przez system Macierewicza po niecałym roku. Drugi był gen. Leszek Surawski, o którym mało kto myślał jako o następcy Gocuła, ale też mało kto myślał, że będzie najkrócej urzędującym szefem sztabu. W historii bardziej zapisał się później jako ten najwyższej rangi generał, który dość szybko znalazł zatrudnienie u zbrojeniowych lobbystów. Trzecim przedwcześnie odwołanym był właśnie Andrzejczak, który zdołał wyrosnąć na światową gwiazdę polskiej obronności. Wybrany w ramach kompromisu między urzędem prezydenta a MON, w czasie normalizacji stosunków, miał wreszcie symbolizować dobrą zmianę w wojsku – nie politycznie, ale przede wszystkim świadomościowo. Młody, ale już doświadczony stażem, dynamiczny, obyty w świecie, zorientowany na modernizację i mówiący wszystkimi językami nowoczesności. Niestety, PiS z nim nie wytrzymał, a on z PiS. Dzięki poparciu prezydenta i braku równorzędnego konkurenta przetrwał pierwszą zmianę kadencji. Tarcia, wówczas już wyraźne, później eksplodowały. W miarę jak Błaszczak zawłaszczał wojsko i związane z nim procedury, Andrzejczak się od niego dystansował. W kwietniu wprost zakwestionował stanowisko ministra w czasie sporu o rosyjski pocisk. Wciąż nie wiemy, co ostatecznie zdecydowało o rozbracie w październiku. PiS ma jednak na koncie trzeciego szefa sztabu, który nie zdzierżył.
Zakwestionowanie wiarygodności generałów. W kampanii wyborczej po raz pierwszy doszło do użycia wcześniej ściśle tajnych materiałów, by uderzyć w politycznych przeciwników. Chodzi o „plan operacyjny Warta”, pokazany w spocie przez Błaszczaka na potwierdzenie tezy, jakoby rząd PO-PSL dopuszczał odstąpienie od obrony północno-wschodniej Polski. Dyskutowana od lat jako najczarniejszy wariant obrony manewrowej „linia Wisły” stała się szybko w politycznej propagandzie „linią Tuska” i przypisanej mu zdrady. Tyle że za tą czerwoną linią na mapie i najgorszym scenariuszem, na który wojsko ma obowiązek się przygotowywać, stały realne analizy i rozwiązania wariantowe opracowywane przez polskich – a nie platformianych – planistów wojskowych. Użycie dla politycznego zysku pracy oficerów sztabu generalnego i innych dowództw musiało szczególnie zaboleć aktualnego szefa sztabu, bo stanowiło obrazę liczącej sobie sto lat, dumnej i profesjonalnej instytucji, służącej państwu pod różnymi rządami i pod kontrolą różnych ekip, zbierającej i konsumującej dobre i złe doświadczenia historyczne. Na tle tej zniewagi bieżące wykorzystywanie wojska jako tła dla politycznych występów pod pretekstem pikników, świąt, koncertów i biesiad z udziałem ministra było zapewne pyłem, który, owszem, brudzi mundur, ale da się strzepnąć.
Zakwestionowanie pracy planistycznej sztabu i dowództwa operacyjnego okazało się nie do zniesienia. Obelgi, które pod adresem pułkowników i generałów padły w związku z tym bezprecedensowym aktem, były bolesne dla przyzwyczajonych do twardego języka wojskowych. Kropkę nad i postawił ich dotychczasowy sekundant prezydent Andrzej Duda. Zaskoczony rezygnacją generałów, uznał za stosowne przypisać im brak woli i niezdolność do uniesienia historycznej modernizacji sił zbrojnych. Może lepiej, że tyle i z taką emocją mówiącego o modernizacji Andrzejczaka przy tym nie było. Jego mina byłaby bezcennym komentarzem.
Złamanie dobrego obyczaju. Drobnostka, powie ktoś, ale chodzi o słowo „dziękuję”. Nie takie zwykłe, za gest, przysługę, uprzejmość czy dobre słowo. Chodzi o podziękowanie w imieniu państwa za dziesiątki lat służby pełnej wyrzeczeń, poświęceń, czasem ofiar – jeśli nie w dosłownym, to w pośrednim sensie. Wielogwiazdkowi generałowie uchodzą w publicznym odbiorze za szczęściarzy: mają dobre wynagrodzenie, świetne odprawy (liczone w setkach tysięcy złotych), gwarancję superemerytury i koneksje, które pozwalają im zdobyć w cywilu dobrze płatną pracę bez wielkiego wysiłku. Wszystko prawda. Poprzedza ją jednak wysiłek fizyczny, intelektualny i moralny niemający odpowiedników. Praca od świtu do wieczora, a w kryzysowym czasie całodobowe czuwanie. Dyspozycja na telefon, niezależnie od planów rodzinnych i prywatnych. Odpowiedzialność za dziesiątki tysięcy żołnierzy, a nawet – jakby to górnolotnie nie zabrzmiało – za los ojczyzny. Niezależnie od powodów zakończenia takiej służby „dziękuję” się należy. Słowa takie, kierowane do odchodzących oficerów, a także coraz częściej do ich rodzin, przy świadomości także ich poświęcenia, należą do ABC w siłach zbrojnych NATO. Należą do podstaw kultury politycznej Zachodu. Jest przejawem dramatycznego od niej odwrotu fakt, iż tych słów – z ust zwierzchnika sił zbrojnych, prezydenta RP, a także ministra obrony narodowej – w dzisiejszej Polsce, tak bardzo zorientowanej na wojsko, obronę i bezpieczeństwo, po prostu zabrakło. Tu nic więcej komentować nie trzeba, to się komentuje samo.
Być może podziękowania padną od oficerów przejmujących stanowiska po Piotrowskim i Andrzejczaku. Po cichu, bez kamer. Należeć się będą tym bardziej, że nowo mianowani są o wiele bardziej „zieloni” niż ich poprzednicy. Mimo że... nie są. To też jeden z efektów ostatniej zmiany, która nie tylko przekreśliła kadencję, wiarygodność i obyczaj, ale przeszła ponad tradycją wojskowego doświadczenia i edukacji, które do tej pory wydawały się niekwestionowaną i respektowaną przepustką do najwyższych w armii stanowisk. Tradycją lat ubiegłych, a nawet dekad było, iż szefami sztabu generalnego w demokratycznej Polsce zostawali oficerowie wojsk lądowych, tzw. zieloni generałowie, wywodzący się z „pancu” lub „zmechu” (wojsk pancernych lub zmechanizowanych). Uważało się, że tego rodzaju przygotowanie, poparte wszechstronnym, wielostopniowym wykształceniem, uzyskiwanym w Polsce i za granicą, daje najlepsze przygotowanie do roli szefa sztabu jako najwyższego doradcy wojskowego prezydenta, premiera i ministra obrony oraz jako naczelnego dowódcy.
Szef sztabu oczywiście nie jest sam, ma do dyspozycji zastępców, często z innych rodzajów wojsk, a także szefów wyspecjalizowanych zarządów. Jednak aż do tej pory nie zdarzyło się, by najwyższe w armii stanowisko i dowodzenie całością polskiego wojska powierzono oficerowi spoza trzonu wojsk lądowych. Wiesław Kukuła jest ze specjalizacji łącznościowcem, z doświadczenia służbowego specjalsem, a z największych osiągnięć organizatorem i dowódcą nowego rodzaju wojsk w typie lekkiej piechoty terytorialnej, a nie manewrowej. Taki background daje mu wiele zalet, ale ponieważ nie towarzyszy mu wszechstronna i wieloszczeblowa wojskowa edukacja, rodzi uzasadnione wątpliwości o pakiet posiadanych kompetencji. Na szczęście nawet krytycy gen. Kukuły nie odmawiają mu pokory wobec własnych deficytów, otwartości na naukę i determinacji do uzupełniania wiedzy. Przeciwnie, samoedukację uczynił jedną z podstaw wdrażanej nie tylko w WOT koncepcji przywództwa (leadership). Na przykład co jakiś czas dzielił się lekturami, nieraz zupełnie spoza wojskowej tematyki, a ostatnio zaczął projekt „Awangarda”, mający „kruszyć wojskowy beton” złych nawyków, konserwy i niemożności. Awans przyszedł jednak w trakcie i nieoczekiwanie. Na szczeblu szefa sztabu może być z tym pozornie łatwiej, ale i trudniej.
Czytaj też: Żyjemy w najgroźniejszym czasie od ostatniej wojny światowej
Polska nie ma innej armii
Trzymanie kciuków jest jednak obowiązkowe dla wszystkich, którym na sercu leży dobro sił zbrojnych, a w efekcie bezpieczeństwo Polski. Truizmem jest powiedzenie, że na wojnę idzie się z armią, jaką się ma, a nie jaką się chce mieć. To samo dotyczy jej dowódców.
Po odejściu (dopiero z końcem stycznia) generałów Andrzejczaka i Piotrowskiego polska armia co prawda straci oficerów kompetentnych, szanowanych i docenianych, ale przecież nie straci własnej wartości ani siły. Polska nie ma innej armii niż ta, którą będą dowodzić gen. broni Wiesław Kukuła, gen. dywizji Maciej Klisz i czasowo pełniący obowiązki dowódcy generalnego gen. broni Marek Sokołowski. O ile wyborcy nie zdecydują inaczej, nie będzie też miała innych zwierzchników politycznych niż Mariusz Błaszczak, Mateusz Morawiecki, Andrzej Duda i stojący ponad nimi Jarosław Kaczyński. Tę personalno-kompetencyjną układankę warto mieć w głowie i przed oczyma zarówno w dniach najbliższych, jak i w przyszłości, cokolwiek ona przyniesie.