W ostatnich dniach w mediach społecznościowych zdezorientowani wyborcy opozycji demokratycznej pytają o to, co zrobić z kartą do głosowania w tzw. referendum zarządzonym przez pisowską władzę równolegle do wyborów parlamentarnych. To pseudoreferendum z wielu powodów nie ma nic wspólnego z prawdziwymi referendami, miało po prostu pomóc PiS w wygraniu wyborów (o tym niżej).
Jest jedno referendum: wybory do Sejmu i Senatu
Rozterki związane z referendum zaczęły wchodzić w drogę frekwencji wyborczej po opozycyjnej stronie. Ludzie zaczęli się zastanawiać: odmówić odbioru karty? Ale obwodowa komisja wyborcza będzie o tym wiedziała, więc może mi to zaszkodzić (to zresztą wygląda na naruszenie konstytucyjnej zasady tajności wyborów, bo odmowa wzięcia karty sugeruje, że mamy do czynienia z wyborcą opozycji). Przedrzeć kartę? Ale mogę mieć nieprzyjemności. Wrzucić pustą kartę? Zagłosować? Ale to by była woda na młyn PiS. To może w ogóle nie iść do głosowania? Takie rozważania wyborców docierają do polityków opozycji.
Z jej punktu widzenia byłby to najgorszy możliwy scenariusz. W wyborach do Sejmu i Senatu ważny jest każdy głos. Utrata nawet kilku tysięcy wyborców z tego powodu, że wizyta w punkcie wyborczym wiąże się dla nich z dyskomfortem podjęcia decyzji dotyczącej tzw. referendum przy tak zaciętych wyborach, mogłaby mieć katastrofalne skutki.
Dlatego po stronie opozycyjnej – i słusznie – pojawił się przekaz, żeby się w ogóle nie zajmować tzw. referendum. Wyborca odmówi wzięcia karty? Świetnie. Weźmie i przedrze (na wszelki wypadek w zasłoniętej kabinie) albo wrzuci pustą? Też super. Zagłosuje? Również dobrze. Ważne, żeby wziąć udział w wyborach parlamentarnych, w których zdecyduje się to, kto po 15 października będzie sprawował władzę w kraju. To od tego naprawdę będą zależały przyszłe decyzje, także dotyczące tematów poruszonych w pseudoreferendum.
„W referendum niech każdy postępuje tak, jak uważa za stosowne” – mówił chociażby w środę w Zgierzu Donald Tusk. I apelował do wyborców: „Proszę się tym referendum nie przejmować, bo ono ma wyłącznie znaczenie wyborcze dla PiS, ale czy zagłosujecie, czy odmówicie odpowiedzi na pytania, to nie ma żadnego znaczenia i wpływu dla wyniku wyborów”.
Absurdalne pytania, odpowiedzi bez skutków prawnych
Argumentów za tym, że tzw. referendum nie ma znaczenia, jest cała masa. Przypomnijmy pytania, jakie PiS nam przyszykował:
- Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?
- Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn?
- Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?
- Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?
Pytania zostały zadane w sposób uwłaczający podstawowym zasadom formułowania kwestii poddawanych pod głosowanie wyborców, najeżone nieostrymi prawnie, nacechowanymi emocjonalnie czy po prostu sprzecznymi z prawdą zwrotami, jak „wyprzedaż”, „nielegalni imigranci” czy „biurokracja europejska”. Pytanie o „imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki” łamie zasadę niedyskryminacji, więc jest wprost sprzeczne z konstytucją. Całość jest po prostu kpiną z instytucji referendum i jej kompromitacją.
Bezpośrednie znaczenie odpowiedzi na te pytania dla podejmowania decyzji przez władze państwowe jest bardzo ograniczone. Zwykle referenda organizuje się w sprawie konkretnych, istniejących pomysłów legislacyjnych, co do których ze względu na ich wagę politycy chcą zasięgnąć opinii obywateli (jak np. traktat o wstąpieniu do Unii). Czy jest jakiś konkretny projekt wyprzedaży majątku państwowego, do którego powinniśmy się odnieść? Któraś partia przygotowała projekt podniesienia wieku emerytalnego albo likwidacji płotu na (części) granicy z Białorusią?
Jedynym w miarę konkretnym projektem jest reforma unijnego prawa migracyjnego, ale tu wciąż trwają negocjacje i nie wiadomo, co ostatecznie zostanie przyjęte i w jakim stopniu będzie dotyczyło Polski. Polscy politycy biorą udział w tych negocjacjach – także w ramach unijnych instytucji: Rady Europejskiej, Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego. Z referendum warto by poczekać na koniec tego procesu, żeby było wiadomo, o czym rozmawiamy.
To po co to referendum?
To po co w ogóle to referendum? Po pierwsze po to, żeby PiS mógł odwracać uwagę od aktualnych problemów, które absorbują uwagę Polaków: drożyzny, obaw o bezpieczeństwo kraju czy afery wizowej, która obnażyła hipokryzję PiS w sprawie migracji. Po drugie po to, żeby PiS mógł sobie dosypywać do kampanii dowolną ilość pieniędzy, bo w tej sejmowej przynajmniej teoretycznie istnieją jakieś limity i ktoś kiedyś mógłby PiS z nich rozliczać. A w kampanii referendalnej hulaj dusza, piekła nie ma. Można dosypywać kolejne miliony bez żadnych konsekwencji. Ale w obu tych najważniejszych dla PiS sprawach głos obywateli nie ma już znaczenia.
Na koniec: powiedzmy, że większość uczestniczących w referendum wypowie się przeciwko „wyprzedaży majątku państwowego”. Co to znaczy „wyprzedaż”? A jak ktoś sprzeda bardzo drogo, to dalej jest „wyprzedaż” czy już nie? Co z tego wynika? Nic. Właśnie ze względu na tendencyjnie, nieostro zadane pytanie, nieodnoszące się do żadnego konkretu. Dlatego nie ma co sobie zawracać głowy tym referendum. Jak mawia Jurek Owsiak: „róbta, co chceta”.