Wielki sukces Donalda Tuska, Koalicji Obywatelskiej, całej opozycji i jej wyborców! Marsz Miliona Serc był rzeczywiście największą manifestacją polityczną w historii wolnej Polski. Po niezwykłym, półmilionowym marszu 4 czerwca można było mieć obawę, czy szef PO nie przelicytował, stawiając publiczny zakład, że 1 października w Warszawie będzie milion. Nigdy i nikomu, poza dawnymi papieskimi pielgrzymkami, nie udało się zgromadzić takiego tłumu. Plany mogło pokrzyżować wszystko, nawet jesienna pogoda (okazała się lepsza niż prognozy), zniechęcające do przemieszczania się remonty drogowe i kolejowe, ale przede wszystkim odnotowane w różnych sondażach ogólne zmęczenie kampanią wyborczą i samą polityką. To był test: gdyby zgromadzenie okazało się wyraźnie mniej liczne niż czerwcowe, gdyby zdarzył się jakiś wypadek, przemocowy incydent, coś posypało się organizacyjnie czy retorycznie, opozycja weszłaby w ostatnią fazę kampanii podłamana, niepewna siebie.
Wyszło znakomicie, ponad oczekiwanie. Spór o to, czy ostatecznie w kulminacyjnym momencie było 700, 800 tys. czy ponad milion osób (jak podał Ratusz), choć rozgrzewający samych uczestników, jest nierozstrzygalny, bo podczas wielogodzinnego przemarszu na wielokilometrowej trasie ludzie odchodzili, dołączali, wielu szło poza głównymi szlakami. W sumie pewnie można mówić o Marszu Miliona – tak czy inaczej padł rekord Polski. Ale jeszcze ważniejsza jest sama atmosfera manifestacji i jej polityczny przekaz.
Między dniami 4 czerwca i 1 października była, tak to odebrałem, istotna różnica w zbiorowej emocji. Wtedy dominowało radosne zaskoczenie, że „tyle nas przyszło”, że po wiosennej sondażowej smucie wraca nadzieja; dużo jednak było też pretensji o brak jedności i słabość opozycji, obaw przed zaczynającą się nierówną kampanią.