Zawsze miałem sny pełne przygód. Skądś uciekałem, źli ludzie mnie gonili, brnąłem przez grzęzawiska, ratowałem maleńką wiewiórkę przed wronami, które już-już miały ją pożreć. Snów były setki, niby każdy inny, ale najgorszy ten jeden, gdy na śliskim dachu chowałem się za kominami, a „źli” łapali mnie, wiązali i rzucali w pełną zatykającej sadzy przepaść. Budziłem się zlany potem, zaplątany w kołdrę, tuż przed upadkiem z łóżka. „Satis aus, na dzisiaj dosyć” – przypominałem sobie słowa Fedyckiego z „Ich czworo” Zapolskiej i wracałem do rzeczywistości.
Dziś, jako starzec, koszmarnych snów się nie boję, raczej duszę się od tego, co na jawie. Włączam telewizor (wiem, że nie muszę, ale nie chcę, by mnie coś ominęło) i na ekranie widzę człowieka z twarzą bez twarzy, czyli tzw. premiera. To jest dopiero dwutlenek węgla! Co tu dużo gadać, daliśmy się wykołować i ogłupić. Nie wszyscy, ale tylu, by od ośmiu lat władzę mieli ci, którzy jej mieć nie powinni.
200 lat temu była pańszczyzna, a teraz pisowski marksizm-leninizm puka do drzwi i rzęzi, że zaprasza do narodowego referendum. Po co ci kłopoty, Polaku, upaństwowimy cały kraj, obiecują, organizacje pozarządowe weźmiemy pod swój niewyczyszczony but, a resztę przykryje łupież. Nie będziesz miał się komu poskarżyć, bo brukselska armia urzędasów, czyli właściwie Niemcy, ci nie pomoże. To jasne, zostaniemy tylko my, zawsze niezawodni. Poskarż się więc księdzu podczas spowiedzi w katolickim kościele. Tam się dowiesz, kim jesteś i dokąd cię diabli (czyt. opozycja) zaciągną.
Ten wspomniany już bez twarzy przestrzegał ostatnio przed słuchaniem orędzia marszałka Senatu jak przed zdradą narodową. Porównywał je do przemówień Jaruzelskiego w stanie wojennym. A była to jedyna możliwość, by ubijana na pianę z cukrem publiczność TVP dowiedziała się o tzw.