Wejdą, nie wejdą? To pytanie będzie już towarzyszyć liderom Trzeciej Drogi do samych wyborów. Dla sporej części opinii cały wręcz sens istnienia koalicji Polski 2050 i PSL sprowadza się dzisiaj do tego, żeby tworzące ją ugrupowania zmieściły się ponad progiem i nie zmarnowały bezcennych głosów. Wobec tak palącej kwestii trudniej jednak skupić uwagę na samej ofercie, programie, kandydatach na listach. Co nie dodaje „trzeciodrożnym” wiatru w kampanijne żagle. Ale też Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz sami przecież wykreowali taki dylemat hazardowym wejściem do gry w formule ośmioprocentowej koalicji.
Zamiast tego wszystko się kręci wokół sondaży. A te na razie są dla Trzeciej Drogi względnie łaskawe, nawet jeśli od czasu do czasu zdarza jej się omsknąć poniżej progu. Częściej mimo wszystko zbiera w miarę bezpieczne 9–10 proc., dzięki czemu udaje się podtrzymywać wewnętrzny optymizm. A z perspektywy liderów to sprawa teraz kluczowa. Ciągłe proroctwa w rodzaju „już zaraz zacznie im spadać”, „nie dowiozą”, „polaryzacja ich zdusi” sieją bowiem na zapleczu mentalne spustoszenie, podobnie jak rutynowe od jakiegoś czasu przeliczenia podziału mandatów po każdym sondażu w wersji z Trzecią Drogą w Sejmie oraz bez niej. Toteż trzeba jak najszczelniej zaimpregnować struktury na medialny fatalizm, żeby ocalić ducha na resztę kampanii.
Owa konieczność dyktuje formę obecnych wystąpień. Doskonale było to widać podczas wizyty Hołowni i Kosiniaka-Kamysza na Campusie Polska Przyszłości pod koniec sierpnia. Od ich wejścia na scenę rzucało się w oczy szczególne przywiązanie do formy: reżyserowana komitywa, demonstrowanie przepajającej obu partnerów energii i żywotności. Co w przypadku powściągliwego emocjonalnie Kosiniaka mogło zresztą razić sztucznością.