Od ośmiu lat władza PiS nie godziła się na wysłuchania obywatelskie w Sejmie, nie posyłała swoich ustaw do konsultacji społecznych, odrzucała opinie organizacji eksperckich, nie pytała o zdanie zainteresowanych i w ogóle w relacjach ze społeczeństwem używała albo przekupstwa, albo siły, a nie dialogu. Aż tu nagle referendum. To kolejna instytucja demokratyczna, którą władza wydrąża z treści. I nawet zaczyna przyznawać, że demokracja jako forma ustroju coraz mniej jej się podoba. Prezes Jarosław Kaczyński na niedawnym pikniku przedwyborczym oswajał „miękki autorytaryzm”, mówiąc, że to ustrój, gdzie „władza jest odporna na to, co wynika z woli społeczeństwa, bo jest wobec społeczeństwa autonomiczna, nie podlega procesom wyborczym, ale to nie oznacza, że w państwie autorytarnym nie może być względnie niezależnego życia społeczeństwa”. Ten cytat to najlepsze wprowadzenie do zarządzonego referendum.
Uchwalone właśnie pytania ośmieszają ideę referendum jako instytucję demokracji bezpośredniej. Przed głosowaniem nad nimi w Sejmie minister edukacji Przemysław Czarnek zapowiadał: „My was demokracji bezpośredniej nauczymy”. I pochwalił się broszurą o demokracji bezpośredniej (autorstwa ugrupowania Pawła Kukiza), która od przyszłego roku szkolnego ma być rozprowadzana w szkołach przez kuratoria oświaty.
Pytania niekonstytucyjne
Referendum ogólnokrajowe można przeprowadzić jedynie „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa” – tak stanowi art. 125 konstytucji. A więc pytania niedotyczące spraw o szczególnym znaczeniu są niekonstytucyjne. Ale nie ma żadnej procedury oceny pytań referendalnych. Prawo nic nie mówi o tym, czy, kto i według jakich kryteriów ma to oceniać. Niewątpliwie jednak kryterium powinien być zdrowy rozsądek.