Na Uniwersytecie Warszawskim porządkuje się wydziałowe archiwa. Praca doktorska premiera i związana z nią dokumentacja zostały odnalezione na strychu budynku Wydziału Prawa i Administracji UW. Po fachowym opracowaniu spocznie tam, gdzie powinna być od lat – w archiwum uniwersyteckim. Kopia samej pracy trafiła do wydziałowej biblioteki.
Obaj bracia Kaczyńscy byli ludźmi ambitnymi. Lech Kaczyński w „Rzeczpospolitej” mówił: „Było dla nas oczywiste, że po studiach należy zrobić doktorat”. Również dzisiejszy premier w książce „Czas na zmiany” otwarcie przyznał: „Odkładałem zaangażowanie się w opozycję do momentu obrony doktoratu. Byłem przekonany, że jeśli zaangażuję się wcześniej, to już się nie obronię”. Tam też wspomina, że mimo dobrych referencji z wydziału nie dostał się ani na stacjonarną aplikację sądową, ani prokuratorską.
Jarosław Kaczyński studia ukończył w 1971 r. W książce „O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich” przyznaje, że dzięki protekcji męża przyjaciółki mamy (posła ZSL i wiceministra oświaty) został asystentem w resortowym Instytucie Polityki Naukowej i Szkolnictwa Wyższego. Wspomina, że przyjęto go tam źle i namawiano, by wstąpił choćby do ZSL. Nie bardzo wiadomo, czym tam się zajmował. – W 1975 r. rodziłam córkę, ale chodziłam na wszystkie instytutowe zebrania i nie pamiętam, abym zetknęła się tam z panem premierem. Do dziś nie wiedziałam, że był moim kolegą z pracy – mówi mocno tym zaskoczona Izabela Jaruga-Nowacka, posłanka SLD.
Niedostatki doktoranta
Promotorem pracy doktorskiej Jarosława Kaczyńskiego był prof. Stanisław Ehrlich (1907–1997), osoba bardzo wtedy wpływowa i szanowana w środowisku prawniczym. Pochodził ze spolonizowanej żydowskiej rodziny. Doktorat zrobił przed wojną na UJ. Po wojnie, którą zakończył w mundurze oficera armii gen. Berlinga, objął katedrę teorii państwa i prawa na UW. W 1946 r. założył i przez 20 lat był redaktorem naczelnym miesięcznika „Państwo i Prawo”. Po Marcu ’68 katedrę mu odebrano. Przeszedł polityczną ewolucję, od marksisty do poszukującego możliwości ewolucyjnej zmiany ustroju socjalistycznego „rewizjonisty”. W 1981 r. złożył partyjną legitymację.
Kaczyński pisał u Ehrlicha pracę magisterską, a później chodził na prowadzone przez niego nieformalne seminarium doktorskie w towarzystwie m.in. Macieja Łętowskiego, Bogusława Wołoszańskiego, Sławomira Popowskiego i Wojciecha Sadurskiego.
Egzaminy doktorskie zdał z teorii państwa i prawa oraz filozofii marksistowskiej (oba na „bardzo dobrze”), a 8 grudnia 1976 r. obronił pracę doktorską „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą”. Recenzowali ją profesorowie: Ryszard Malinowski, Michał Pietrzak i Wiesław Skrzydło. Uzyskała pomyślne recenzje i wszyscy członkowie Rady Naukowej Instytutu Nauki o Państwie i Prawie na WPiA UW obecni na jej obronie opowiedzieli się za nadaniem magistrowi Kaczyńskiemu stopnia doktora nauk prawnych. Także prof. Stanisław Gebethner, który jednak zaznacza, że po tylu latach nic z tej obrony nie pamięta.
Pamięć lepiej służy recenzentom. Prof. Pietrzak przyznaje, że wtedy trudno było znaleźć recenzentów prac z prawa administracyjnego. Prośbie Ehrlicha uległ, bo recenzowanie jest jednym z obowiązków uczonego. Z kolei prof. Skrzydło mówi, że Ehrlich miał taką pozycję, że nie wypadało odmówić. Zainteresował go też temat pracy, który dotykał tego, czym wówczas zajmował się w praktyce jako rektor UMCS.
Obaj profesorowie nie dysponują kopiami swoich recenzji, ale pamiętają, że samej pracy do obszernych zaliczyć nie można. I faktycznie, liczy ona 265 stron, z których 36 zajmują przypisy, bibliografia (121 pozycji, wśród nich nawet artykuł Jerzego Urbana „Feudałowie i wasale” z „Polityki”) i wykaz przywoływanych aktów prawnych. Ma tylko trzy rozdziały. Dwa pierwsze, już wtedy o charakterze historycznym, dziś, po 30 latach od napisania, ciągle są ciekawą lekturą. Kaczyński przedstawia w nich przemiany roli ciał kolegialnych w szkołach wyższych w II RP i w latach 1944–1968.
Najobszerniejszy jest rozdział trzeci, „Aktualna rola ciał kolegialnych w szkołach wyższych”, który omawia sytuację po Marcu 1968 r., do mniej więcej końca 1974 r. Czyta się to już gorzej, mimo że doktorant stara się uchwycić istnienie „różnic między stanem normatywnym a rzeczywistym”, co było, jak napisał we wstępie – podstawową hipotezą pracy. By różnice te zbadać, Kaczyński przeprowadził ankiety w czterech lubelskich uczelniach. Ich wyniki przedstawił aż w 51 tabelkach. Samokrytycznie przyznał, że z badaniami miał trudności z uwagi na „niedostatek środków finansowych, a także socjologicznych kompetencji autora”.
Prawicowe sympatie
„Państwo polskie odrodzone w roku 1918 było państwem burżuazyjnym. Ruchy rewolucyjne, które miały miejsce w latach 1918–1921, okazały się zbyt słabe, by naruszyć ustabilizowany już w okresie zaborów system społeczny” – pisał Kaczyński (chyba z satysfakcją, a nie z żalem) o początkach II RP. W pierwszym rozdziale doktoratu przedstawia stosunki między państwem i szkołami wyższymi w II RP. Dłużej omawia okoliczności powstania i samą ustawę z 1920 r., opartą na zasadzie wolności nauki i nauczania.
„...Minister WRiOP nie miał władzy służbowej nad szkołami. Jest to niewątpliwie element przemawiający za uznaniem samorządności, a nawet w pewnym sensie sam w sobie o niej stanowiącym. Drugim podstawowym prawem uczelni wskazującym na jej samorządowy, a nawet korporacyjny charakter, było prawo do uchwalania statutu. Wreszcie choć ustalenie statusu prawnego profesorów jest sprawą bardzo trudną, wydaje się jednak, że nie można ich uznać za urzędników państwowych sensu stricto” – zauważał Kaczyński.
Zmiana nastąpiła po 1926 r., po przewrocie majowym. „Siły, które doszły do władzy nie zamierzały przestrzegać reguł republiki parlamentarnej, rezygnować z władzy w wyniku przetasowania się sił w parlamencie. Spowodowało to zasadniczą zmianę sytuacji dla wszystkich organów samorządowych. Władza dotąd nie ustabilizowana i nie określona politycznie (a to ze względu na różny charakter koalicji, które tworzyły rządy) stała się trwała. Państwo zaczęło się w praktyce utożsamiać z określonym kierunkiem politycznym” – Kaczyński z jednej strony nieco gani, ale z drugiej chwali sanację. Unika omawiania jej politycznego programu, choć wspomina, że dążyła ona do „rozszerzenia zakresu działalności państwa (…) z tym większą energią im bardziej okazywało się, że nie można liczyć na autentyczne poparcie wśród społeczeństwa”. Nowa władza nie miała zamiaru tolerować na dłuższą metę autonomii szkół wyższych. Zaczęła regulować status pracowników naukowych i kwestię ich odpowiedzialności dyscyplinarnej. Ostro protestowały przeciwko temu konferencje rektorów, uznając to za zamach na samorząd akademicki.
Ale wówczas nie było Trybunału Konstytucyjnego (który niedawno rozpruł niekorzystną również dla środowiska akademickiego ustawę lustracyjną) i ówczesne władze przeforsowały ustawę z 1933 r., znacznie ograniczając akademicką samorządność (m.in. immunitety profesorskie), co pozwoliło usunąć z katedr 53 profesorów bez zgody rad wydziałów. Kaczyński cytuje tu ministra Jędrzejewicza: „Działalność wychowawcza musi być podporządkowana państwu. Państwo współczesne nie może i nie chce zrzekać się odpowiedzialności za wychowanie publiczne na żadnym jego szczeblu”. W podsumowaniu rozdziału Kaczyński przyznaje, że był to „w porównaniu z sytuacją z lat 1920–1933 samorząd bardzo ograniczony”.
– Na plus Kaczyńskiemu można zapisać to, że rozdział ten nie jest prokuratorskim aktem oskarżenia sanacyjnych czasów. Co prawda w latach 70. już tak nie pisano, ale w latach 50. połowa pracy zawierała krytykę przedwojennych rządów. Trochę przypominało to ton, w jakim dziś niektórzy piszą prace o latach PRL – zauważa prof. Michał Pietrzak, wspominając doktorat premiera. – Widać tu też prawicowe sympatie młodego Kaczyńskiego.
Cytaty z Gomułki i Kliszki
Premier Kaczyński pytany przez „Fakt” o pracę doktorską brata, okraszoną odwołaniami do klasyków marksizmu-leninizmu, odpowiedział, że „w latach 70. w Polsce w każdej praktycznie pracy doktorskiej z dziedziny prawa gdzieś tam Marks czy Lenin był wspominany”. Ale okazuje się, że tych klasyków nie ma w pracy doktorskiej Jarosława. Jest za to sporo odwołań do wypowiedzi przywódców i ideologów PRL: Gomułki, Bieruta, Cyrankiewicza, Kliszki, Sokorskiego, Werblana, Kąkola oraz do referatów na partyjne zjazdy i plena KC. Te konieczności, rodzaj obliga, wynikającego z wymogów warsztatu naukowego, dobrze zrozumie rówieśnik premiera, ale może już mieć z tym problem młody poseł PiS czy LPR.
„Rok 1944 i 1945 zmienił całkowicie sytuację polityczną w Polsce – pisze Jarosław Kaczyński w rozdziale drugim, obejmującym lata 1944–1968. – Koncepcja powrotu do tak czy inaczej zmodyfikowanych stosunków przedwojennych okazała się zupełnie nierealna. Ster władzy uchwyciły siły polityczne, które w okresie międzywojennym nie miały nawet możliwości legalnego działania (KPP i inne grupy lewicy rewolucyjnej) (...). Także postawa środowiska naukowego ulegała pod naciskiem okoliczności przemianom. Omówienie wszystkich tych przemian, pociągnięć władz i reprezentantów nauki przekracza ramy tej pracy”. Nie jest to ani pierwsze, ani ostatnie takie zastrzeżenie, umożliwiające autorowi trzymanie się głównego wątku pracy, a zarazem pozwalające uchylić się od politycznych ocen.
Kaczyński przedstawia główne koncepcje i przesłanki, którymi kierowały się „władza rewolucyjna i środowisko akademickie”. Pisze: „Artykuły publikowane w roku 1945 i 1946 głosiły tezę o szkodliwości poddawania nauki wpływowi partii politycznych, broniły przedwojennego stanu nauki polskiej, przestrzegały przed arbitralnym rozwiązaniem kwestii organizacji szkolnictwa wyższego w Polsce”. Począwszy od roku 1947 zaczyna się kłaść nacisk na konieczność zmian i umacnianie związków nauki z państwem. Taki model uczelni wprowadzono ustawą z grudnia 1951 r. „Z punktu widzenia tej pracy nie jest jednak konieczne analizowanie jej postanowień, jako że zniosła ona w praktyce wszelką rolę ciał kolegialnych w szkołach wyższych, wprowadzając zasadę jednoosobowego kierownictwa i służbowego podporządkowania rektorów ministrowi”. Ta stalinowska w treści ustawa obowiązywała dość krótko i na fali zmian po Październiku ’56 znów samorząd akademicki się odrodził. Ale popaździernikowa odwilż nie trwała długo.
Student A. Michnik
„W szkołach wyższych powstały i z czasem zdobyły coraz szersze wpływy podstawowe organizacje partyjne i choć sytuacja w POP niektórych szkół była dość skomplikowana, a wytyczne plenów KC nie zawsze realizowane, niemniej zasada kierowniczej roli partii i jej organizacyjne konsekwencje wywierały zasadniczy wpływ na stosunki szkoły wyższe–państwo” – zauważa Kaczyński. Pisze, że kariera naukowa stała się „jedną z pożądanych dróg życiowej kariery”. Zaostrzyły się wewnętrzne konflikty w środowisku naukowym, czemu sprzyjał powolny awans naukowy, stawiający wielu młodszych pracowników naukowych w pełnej zależności wobec profesorów i docentów przy jednoczesnym niemal całkowitym pozbawieniu ich wpływu na życie uczelni.
Władze nie są też zadowolone z działalności wychowawczej uczelni. „Już w referacie KC na III Zjazd PZPR stwierdzono pojawienie się zjawiska naporu ideologii burżuazyjnej. Jednocześnie jednak podkreślona została zasada niestosowania metod administracyjnych w walce o ostateczny cel, jakim jest według słów Władysława Gomułki »całkowity triumf marksizmu-leninizmu jako jedynej metodologicznej podstawy nauki«” – cytuje Kaczyński ówczesnego przywódcę.
Ale jak zarazem zaznacza, „w posunięciach władz sprzed 1968 r. (…) nie można było znaleźć tendencji do likwidacji samorządu. Warto tu zauważyć, że nawet w przypadkach pewnych konfliktów o charakterze politycznym (sprawy dyscyplinarne przeciw studentowi A. Michnikowi i innym) władze nie posuwały się do stworzenia środków nadzwyczajnych. Całkowitą zmianę tej sytuacji przyniósł rok 1968. Dokładniejsza analiza wydarzeń roku 1968 przekracza zakres niniejszej pracy. Najogólniej rzecz biorąc można stwierdzić, że w marcu 1968 r. doszło w Polsce do gwałtownej erupcji pewnych procesów politycznych, które jak można sądzić były wynikiem napięć i konfliktów, które już od pewnego czasu nasiliły się w Partii i społeczeństwie (w przypisie Kaczyński podaje, że taką interpretację konfliktu daje Andrzej Werblan, czołowy wówczas działacz PZPR odpowiedzialny za sprawy nauki – dop. M.H.). Początek wystąpienia studentów najpierw Warszawy i później także innych ośrodków, których bezpośrednią przyczyną stało się zastosowanie wobec dwóch studentów UW relegacji, z pominięciem przewidzianej przez ustawę procedury. Postawiło to znaczną część środowiska akademickiego w sytuacji jawnego konfliktu z władzą. Konflikt ten ze względu na swój spektakularny przebieg wysunął się na pierwszy plan wydarzeń. Wydaje się jednak, że kryzys polityczny z marca 1968 r. obejmował w rzeczywistości znacznie szerszą płaszczyznę i – co z punktu widzenia tej pracy najważniejsze – sytuacja na uczelniach nie była w gruncie rzeczy najważniejszym jej elementem. Chodziło raczej o całokształt politycznego i społecznego rozwoju Polski, o usunięcie pewnych barier jakie wytworzyły się dla awansu młodszego pokolenia – a także ocenę zarysowującego się już wyraźnie kryzysu społeczno-gospodarczego. (…).
Niektóre wypadki z lat poprzednich, kiedy to brak odpowiednich instrumentów oddziaływania uniemożliwiał rozwiązanie zaistniałych konfliktów po myśli władzy, ukazały się teraz w nowym świetle jako część łańcucha przyczyn, których ostatecznym wynikiem były wydarzenia marcowe. Teza, że zaniedbanie wymogów ideologicznego bezpieczeństwa prowadzić musi do przechodzenia części środowisk akademickich (a także środowisk kulturalnych) do opozycji, co w efekcie końcowym prowadzi do jawnych konfliktów, wydawała się znajdować pełne potwierdzenie. (...) Takie właśnie stanowisko zajął już 19 marca 1968 r. W. Gomułka, przemawiając do aktywu partyjnego Warszawy. Stwierdził on m.in. »Przed niespełna 10 laty przy aktywnym poparciu klubu poselskiego naszej Partii Sejm obdarzył szkoły wyższe szerokim samorządem. Lecz komu wiele dano, od tego wiele trzeba wymagać. Szeroki zakres praw oznacza również wielki zakres odpowiedzialności za porządek na uczelniach, za niezakłócony rytm pracy dydaktycznej, za los młodzieży«.
Z całego przemówienia ówczesnego pierwszego sekretarza wynikało, że nauczyciele akademiccy ze swego zadania nie wywiązali się. Krytyczny stosunek do rozwiązań ustawy z 1958 r. posuwał się w wypowiedziach niektórych przedstawicieli ówczesnych władz jeszcze dalej, bo aż do twierdzenia, że cała ustawa z 1958 r. była dziełem sił rewizjonistycznych, które w drugiej połowie lat pięćdziesiątych opanowały niektóre odcinki życia państwowego”.
Tu znów Kaczyński odwołuje się do tekstu Werblana „Przyczynek do genezy konfliktu”, „Miesięcznik Literacki” nr 5 z 1968 r. Odwołuje się też do sejmowych wystąpień premiera Józefa Cyrankiewicza i Zenona Kliszki (sekretarza KC PZPR i członka Biura Politycznego), zapowiadających „zmiany na uczelniach, które będą szansą awansu dla młodych pracowników naukowych. „Wydarzenia marca 1968 r. zdecydowały, że reforma instytucji akademickich poszła w kierunku ograniczenia roli ciał kolegialnych. (...) Uchwała V Zjazdu Partii ostatecznie przesądziła o kierunku zmian” – pisze Kaczyński.
Odsunięto na jakiś czas wybory rektorów, szkołę wyższą podporządkowano woli ministra, mianowano dziesiątki „marcowych docentów” (adiunktów bez habilitacji), likwidowano i łączono katedry w instytuty. „Generalnie rzecz biorąc, można mówić o likwidacji samorządu akademickiego wprowadzonego ustawą z 1958 r.” – Kaczyński nie waha się napisać, ale w innym miejscu pracy dodaje, że „zasadnicze błędy przyjętych w latach 1969–70 rozwiązań nie wykluczają jednak ich użyteczności na niektórych odcinkach. Przykładem tego mogą być właśnie rozwiązania przyjęte dla usprawnienia kierownictwa działalnością naukową. Chodzi tu o system planowania nauki oparty o tzw. tematy węzłowe i resortowe. (...). Dalszym posunięciem w tym samym kierunku było utworzenie ustawą z 29 marca 1972 r. Ministerstwa Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki”. To ostatnie posunięcie, zwłaszcza w ówczesnej rzeczywistości, trudno jest uznać za sprzyjające autonomii szkół wyższych... Pozytywna o tym opinia jest pewnie wyrazem osobistego przekonania autora, któremu wierny pozostaje do dziś.
Kaczyński zauważa też, że „nowym elementem wpływającym na ocenę charakteru szkoły jako całości jest dopuszczenie studentów w kierowaniu, zgodnie z powszechnie przyjętym w nauce socjalistycznej poglądem udział użytkowników zakładu w kierowaniu nim jest przejawem samorządności. Stąd uczelnie tracąc charakter samorządów akademickich nabrały pewnych cech samorządu w rozumieniu socjalistycznej doktryny prawa” (tak w oryginale).
W podsumowaniu pracy Kaczyński pisze, że pomarcowe zmiany prawne były „prawdziwym przewrotem w dziejach naszego szkolnictwa wyższego”, ale od razu dodaje: „mimo że reforma należała do grupy tych, które zainicjowane przez państwo, mają za zadanie ściślejsze podporządkowanie mu szkół, i że podstawowym instrumentem tego podporządkowania było umocnienie roli organów jednoosobowych, to jednak nie zdecydowano się na całkowitą likwidację ciał kolegialnych lub też takie ograniczenie ich uprawnień, które automatycznie sprowadziłoby je do roli nic nie znaczącej dekoracji. Siłą rzeczy stały się one elementem skomplikowanej gry, jaką jest kierowanie szkołą wyższą. Działający racjonalnie kierownik każdej jednostki organizacyjnej uczelni musi brać pod uwagę ich istnienie”.
Kaczyński te możliwości gry dostrzega, ale w pracy nie przedstawia jednoznacznie swojego stosunku do akademickiej samorządności, a przede wszystkim do tego, jaki jej zakres uznaje za pożądany w PRL.
Użytkowy konformizm
Czy jak na tamte lata wybór tematu pracy przez Kaczyńskiego był wyborem odważnym i czy rzeczywiście mógł się on spodziewać problemów z jego obroną, czemu daje wyraz we wspomnieniach z tamtych lat?
– Na wybór tematu zapewne jakiś wpływ miał prof. Ehrlich – przyznaje prof. Skrzydło, drugi recenzent doktoratu. – Kiedy ktoś miał pomysł na drażliwy dla władz temat, sam starał się szukać promotora z pozycją.
– Rola ciał kolegialnych to był na pewno bieżący i polityczny temat. Żadna władza ich nie lubi i obecny premier chyba też – zauważa prof. Pietrzak. – A w pierwszej połowie gierkowskiej dekady o wielu sprawach otwarcie można było pisać. Ja domagałem się choćby wprowadzenia sądownictwa administracyjnego i po jakimś czasie to się udało.
W pracy doktorskiej premiera na palcach policzyć można odwołania do obcej literatury. – Wówczas już uważano to za mankament – przyznaje prof. Skrzydło. – W prestiżowym konkursie na prace doktorskie i habilitacyjne, organizowanym przez miesięcznik „Państwo i Prawo”, takie prace nie miały szans.
Kaczyński pisząc doktorat był pracownikiem resortowego instytutu zajmującego się polityką naukową i szkolnictwem wyższym. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do zebrania wiedzy o relacjach między państwem i szkołami wyższymi w ówczesnych krajach socjalistycznych i kapitalistycznych. A w tych ostatnich doszło wtedy do sporych reform, będących skutkiem wydarzeń na zachodnich uczelniach w 1968 r.
– Takie porównanie na pewno powiększyłoby wartość pracy – przyznaje prof. Pietrzak. – Ale być może doktorant obawiał się porównań krajów socjalistycznych z kapitalistycznymi, bo wiadomo, do jakich wniosków to musiało prowadzić.
Premier wspomina: „Obroniłem doktorat, odpocząłem jeden dzień i poszedłem do Jana Józefa Lipskiego zgłosić się do KOR”. W pracy doktorskiej nie ujawnił wyraźnie aż tak krytycznego stosunku do PRL – chciał być nie tylko rewolucjonistą, ale także doktorem prawa. Dlatego napisał pracę ostrożną, wyważoną, neutralną, unikając daleko idących wniosków. Potraktował PRL opisowo, niejako regulaminowo, oddając ówczesnemu cesarzowi tyle, ile trzeba i nic więcej. Nie wyrządził sobie doktoratem krzywdy – ani 30 lat temu, ani teraz.