Defilada, defilada i po defiladzie. Najważniejsze oficjalne wydarzenie wojskowego roku było niezwykle udane, ale większego wpływu na stan polskiej obronności nie miało. Krzepiące obrazki nowych czołgów, dział samobieżnych, wozów bojowych, samolotów i śmigłowców miały upewnić Polaków, że wojsko nabiera odstraszającej siły, a w razie potrzeby będzie w stanie ich skutecznie bronić.
Minister obrony zapewniał nawet, że już zbudował potężną armię – bo jak wiadomo z jego poprzednich wystąpień, czego nie tknie się Mariusz Błaszczak, staje się to faktem natychmiast. Ale gdy się wsłuchać w słowa prezydenta, więcej było tam realizmu – procesów, sojuszy i uwarunkowań prawnych, również tych do zmiany. System jest w budowie, a może i wymaga przebudowy – sygnalizował Andrzej Duda. W czasie obchodów Święta Wojska Polskiego dwukrotnie wspomniał o potrzebie zmian legislacyjnych w systemie bezpieczeństwa narodowego i nowym etapie reformy dowodzenia.
Prezydent chce jeszcze w kończącej się kadencji Sejmu przeforsować powołanie dowództwa sił połączonych, odtworzenie dowództw poszczególnych rodzajów wojsk oraz ujednolicenie struktur i procedur, tak by przejście ze stanu pokoju do stanu wojny nie wiązało się z biurokratyczną kołomyją, na którą w sytuacji dynamicznie rosnących zagrożeń może nie być czasu. Dla wielu osób od niedawna zainteresowanych tematyką obronną – a takich w ostatnich latach przybyło – inicjatywa może się wydawać ciekawą nowością, ale w istocie to temat z brodą. Można by rzec, że to broda Antoniego Macierewicza.
Przeciwko „reformie Kozieja”
Aby lepiej zrozumieć kontekst obecnych postulatów Dudy, trzeba się cofnąć o niemal osiem lat, gdy rząd PiS przejmował władzę, a jeden z najbardziej kontrowersyjnych polityków tego ugrupowania przejmował MON. Macierewicz wszedł do resortu jak burza, najłatwiej poszły mu czystki kadrowe i zrywanie kontraktów, ale miał też ogromne ambicje dokonania zmian systemowych, do których potrzebował zgody prezydenta. Ponieważ jednak z Andrzejem Dudą, mówiąc oględnie, się nie dogadywał, a na koncepcje wypracowywane w MON wojskowi z BBN (wówczas z gen. Jarosławem Kraszewskim na czele) szeroko otwierali oczy, dialog był trudny.
Obie strony rozumiały podstawową potrzebę zmian – przywrócenia jednolitości dowodzenia zaledwie dwa lata po „reformie Kozieja”, w ramach której powstał dualizm kompetencji i odpowiedzialności. Poprzedni szef BBN Stanisław Koziej w porozumieniu z prezydentem Bronisławem Komorowskim narzucił wzorowaną na systemie amerykańskim strukturę „dostawcy sił” – dowództwa generalnego odpowiedzialnego za gotowość bojową, szkolenie i wsparcie wojska – oraz „użytkownika sił”, czyli już istniejącego, bo stworzonego na potrzeby misji zagranicznych dowództwa operacyjnego rodzajów sił zbrojnych.
Jednocześnie rozformowano dowództwa tradycyjnych rodzajów wojsk, np. wojsk lądowych, marynarki wojennej i sił powietrznych, a w ich miejsce w dowództwie generalnym powstały odpowiednie inspektoraty. Nowatorski w polskich warunkach system, z którym wielu wojskowych się nie zgadzało, nie miał czasu okrzepnąć, zwłaszcza że stał się jednym z tematów kampanii przed wyborami w 2015 r.
Prezydencki kandydat prawicy wówczas jeszcze o wojsku miał blade pojęcie, ale PiS od początku koncepcję Komorowskiego i Kozieja krytykował. Chciał nawet likwidacji DGRSZ, czym – opisując rzecz w dzisiejszym języku – przebiłby wszelkie „likwidacje” zarzucane PO. Do tak radykalnego ruchu nie doszło, bo byłoby to trzęsienie ziemi, a wstrząsów wojsko i tak miało dosyć pod rządami Macierewicza. MON i BBN weszły w szorstkie negocjacje – resort posiłkował się przygotowanym w 2016 r. dokumentem zwanym Strategicznym Przeglądem Obronnym.
Poza wskazaniem konieczności znacznego zwiększenia zdolności i liczebności armii (to w SPO była mowa o dużej ilości artylerii rakietowej i śmigłowców bojowych) raport sugerował przeoranie struktury dowodzenia. Macierewicz chciał rozformować Dowództwa Generalne i Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych, powołać w ich miejsce dowództwa rodzajów sił zbrojnych: Marynarki Wojennej, Sił Powietrznych, Wojsk Lądowych, Wojsk Obrony Terytorialnej i Wojsk Specjalnych, a także stworzyć nową instytucję, Inspektorat Szkolenia i Dowodzenia. Na czele tych struktur stać miał szef Sztabu Generalnego jako część MON, wspomagany przez dwóch zastępców odpowiedzialnych za planowanie operacji obronnej i wsparcie sił zbrojnych.
Konflikt Dudy z Macierewiczem
Prezydent wtedy już był ostro skonfliktowany z Macierewiczem (przypomnieć trzeba pamiętne słowa o „ubeckich metodach” wobec gen. Kraszewskiego, któremu resortowe służby odebrały certyfikat bezpieczeństwa, uniemożliwiając dostęp do tajnych materiałów). BBN wspierające merytorycznie Andrzeja Dudę odpowiedziało MON koncepcją konkurencyjną, że szefowi sztabu potrzebny jest organ wykonawczy, czyli dowództwo sił połączonych. Zdaniem BBN ani szef sztabu jako naczelny dowódca, ani osobne dowództwa rodzajów wojsk nie są w stanie kierować operacją obronną z udziałem sił polskich i sojuszniczych, a same struktury sztabowe są za małe.
W ówczesnej koncepcji prezydenta dowództwo sił połączonych odpowiadałoby też za kontakty z natowskim odpowiednikiem – Joint Force Command europejskiego obszaru północnego w Brunssum. Stanowisko, rola, a nawet osoba szefa sztabu była w tej układance i przepychankach między MON a BBN kluczowa. Oficera tego powołuje prezydent, podobnie jak trzech innych dowódców najwyższej rangi (dowódcę generalnego i operacyjnego rodzajów sił zbrojnych, później także dowódcę WOT).
Andrzej Duda nie od razu zdał sobie sprawę, jaki wpływ na wojsko dają mu kompetencje personalne, takie jak awanse i nominacje, ale od kiedy to zrozumiał, zazdrośnie ich strzeże. Wyszło to chociażby przy okazji ostatniego starcia MON z generałami na tle odnalezienia pod Bydgoszczą rosyjskiego pocisku. Gdy Błaszczak bezpardonowo zaatakował jednego z „prezydenckich” generałów, Duda jak gdyby nigdy nic odwiedził go na poligonie z uśmiechem i serdecznym uściskiem.
Spór o reformę dowodzenia doprowadził do tego, że uzgodniono jedynie jej pierwszy etap. Szef Sztabu Generalnego stanął na czele hierarchii dowódców od 2018 r. Chwilę potem stanowisko stracił Macierewicz, a nowy minister Mariusz Błaszczak zapowiedział współpracę z prezydentem nad dalszym etapem reform.
Kaczyński usztywnia prezydenta
Pięć lat później reformy ani drgnęły, co sugeruje, że za fasadą uśmiechów, komplementów i uścisków rąk współpraca prezydenta z MON wcale nie jest tak gładka. Były też przeszkody „obiektywne”. Dla Błaszczaka najważniejszym zadaniem było sprzątanie w MON i PGZ po Macierewiczu, a dziś wiemy, jakie zastał bagno. Potem przyszedł rok podwójnych wyborów, a więc presja na scementowanie władzy, a nie „reformy systemowe”, które mogły uwierać prezydenta.
W międzyczasie Duda mianował swojego kandydata na szefa sztabu i odzyskał poczucie sprawczości w kwestiach obronnych. Zapowiedział nawet opublikowanie Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, która miała przykryć resortowe SPO. Wybuch pandemii w 2020 r. sprawił, że wszyscy musieli zmienić plany. Resztę znamy: Białoruś, Zapad, granica, wojna. Wszędzie wojsko na pierwszej linii, w trybie quasi-bojowym. Żarty się skończyły, spory też musiały.
Niestety, zamarła również dyskusja o zawieszonej reformie. Wejście do rządu – zwłaszcza to pierwsze – Jarosława Kaczyńskiego niby miało podwyższyć rangę spraw obronnych, ale nieco usztywniło prezydenta. Wiadomo przecież, jakie są relacje polityków, mimo że w BBN nikt nie podważa autentycznego zaangażowania i rosnących kompetencji prezesa PiS w sprawach wojskowych. Przypisywanie mu autorstwa ustawy o obronie ojczyzny to nadużycie, ale jej przyjęcie to bezsprzecznie zasługa Kaczyńskiego.
Tyle że kwestii reformy dowodzenia ustawa w ogóle nie dotknęła, co było dowodem pośpiechu, braku pomysłu lub świadomym wyborem priorytetów – dosypujemy, ile się da, kasy do przyspieszonych (w ramach wewnętrznego prawodawstwa MON) zamówień, a kompleksowe reformy odkładamy na później.
Prezydent: konieczne są zmiany
Sprawa wróciła, gdy kraj otrząsnął się z wojennego szoku, wszedł w tryb remilitaryzacji i nieco przywykł do frontowych realiów. Gdy decydenci, w tym Kaczyński, na nowo podjęli refleksję nad systemem i na własne oczy przekonali się, co w nim nie działa. Przykłady takie jak Przewodowo, pocisk z Zamościa czy białoruskie śmigłowce to tylko to, co widzi opinia publiczna i czasem mdleje z przerażenia nad bezradnością władz.
Ale Duda w poniedziałkowym przemówieniu do generalicji ujawnił więcej. „Jak znakomicie wiecie – mówił do nowo powołanych i awansowanych na wyższe stopnie generałów – bardzo wiele ćwiczymy, analizujemy. Dlatego doskonale wiecie, że ćwiczenia odbywają się nawet na najwyższym poziomie władz państwowych – nie tylko dowództw wojskowych, nie tylko na poligonach, ale odbywają się także w schronach, w gabinetach, w tajnych miejscach, gdzie podejmowane są decyzje na wypadek znalezienia się naszego kraju w zewnętrznym niebezpieczeństwie. Wyciągamy ze wszystkich tych ćwiczeń wnioski”.
Wnioski według prezydenta są takie, że wiele rzeczy domaga się zmian, i to na poziomie ustawowym. Jeszcze przed sierpniowymi obchodami z BBN słychać było o niemal gotowym projekcie. Sam Duda mówił o nim na lipcowej odprawie poprzedzającej szczyt NATO w Wilnie. Jednak projektu nie wysłano ani na lipcowe, ani na sierpniowe posiedzenie Sejmu, postulaty prezydenta znamy wyłącznie z wypowiedzi jego i współpracowników. Co proponuje konstytucyjny zwierzchnik sił zbrojnych?
Co jest w pakiecie Dudy
Pakiet Dudy obejmuje kilka kwestii. Pierwszą jest już wspomniane dokończenie reformy dowodzenia, polegającej na wzmocnieniu instytucjonalnym szefa Sztabu Generalnego i dodaniu mu nowego organu w postaci dowództwa sił połączonych. Druga kwestia to zniesienie inspektoratów i odbudowa dowództw poszczególnych rodzajów wojsk. Trzecia rzecz to takie zmiany struktur dowodzenia, by niewiele różniły się w czasie pokoju i w czasie wojny lub jej ryzyka.
Duda uzasadniał to tak: „abyśmy byli sprawniejsi, abyśmy nie musieli wykonywać wielkiego manewru w postaci przestawiania całego systemu, zmieniania sposobu dowodzenia, w sytuacji gdyby zaistniało niebezpieczeństwo wojenne”. Ma na myśli dość skomplikowaną, długotrwałą, wieloszczeblową i wymagającą zaangażowania wielu instytucji i organów procedurę przechodzenia w stan wojny, a także odmienność tzw. wojennego systemu dowodzenia od pokojowych struktur i procedur.
Prezydent słusznie zauważa bowiem, że w realiach hybrydowych polimorficznych konfliktów trudno wskazać – poza bezpośrednim i wyraźnym uderzeniem zbrojnym – konkretny moment, w którym kumulujące się zagrożenia, prowokacje, a nawet ataki poniżej progu wojny stwarzają takie ryzyko, iż wymuszają ogłoszenie stanu W. „W istocie więc stworzenie jednolitego systemu dowodzenia, stworzenie jednolitych procedur czasu pokoju i czasu wojny ułatwi nam rozwiązywanie trudnych sytuacji, kiedy faktycznie Rzeczpospolita znalazłaby się w zewnętrznym niebezpieczeństwie” – uzasadnia prezydent. „Wierzę w to głęboko, że wszyscy będą doskonale wiedzieli, jak wtedy działać. Role będą rozdane, zadania przydzielone, przećwiczone. I każdy będzie wiedział, gdzie jest jego miejsce i jakie są jego obowiązki”.
Można się poczuć nieco nieswojo, wyciągając z tej wypowiedzi wniosek, że obecnie tak nie jest, nie każdy wie, co i jak robić, nie wie, gdzie jest jego miejsce. Ale nie miejmy złudzeń: dla polityków, w tym tych odpowiedzialnych za system bezpieczeństwa, wojna też przez całe dekady była fikcją, a podejmowanie decyzji o użyciu sił zbrojnych – abstrakcją. W takich realiach – dziś można ocenić, że pozbawionych realizmu – powstała konstytucja, dzieląca odpowiedzialność za bezpieczeństwo na kilka organów, i ustawy wykonawcze, w tym o planowaniu obronnym.
System dowodzenia i struktury sił zbrojnych optymalizowane były pod kątem sojuszniczych operacji poza terytorium kraju, a nie wojny obronnej z Rosją. Nic dziwnego, że w realiach „prawie wojny z Rosją” prawo, procedury i struktury się nie do końca sprawdzają. Ten opis problemu pokazuje, z jak trudną i ważną materią zmierzy się zapowiadana nowelizacja, zapewne nie jednej ustawy. Szkoda, że wciąż nie znamy jej treści.
Dlaczego tak późno?
I w ogóle szkoda, że zabrało to tyle czasu. Że sześć lat trzeba było czekać na kolejny krok w reformie dowodzenia. Że w ustawie o obronie ojczyzny kwestie te pominięto. Że prezydent dokonuje tak doniosłej „wrzutki” na sam koniec kadencji, w ogniu najbardziej zaciekłej walki politycznej, z jaką Polska miała kiedykolwiek do czynienia. Wygłoszony przez Dudę z defiladowej trybuny apel o odpowiedzialność, umiar i zgodę w sprawach bezpieczeństwa zazgrzytał niebywałą hipokryzją (na tle reszty dobrego przemówienia) w sytuacji, gdy to obóz rządzący uczynił ze spraw obronnych nie tylko filar swojej kampanii, ale główne ostrze bezprzykładnego („główne zagrożenie”, „wróg narodu”, „zdrajca”) ataku na opozycję i jej lidera.
Czy w atmosferze wzajemnych oskarżeń o sprzeniewierzenie się patriotyzmowi i zdradę interesów Polski da się spokojnie omówić i w zgodzie uchwalić ustawę głęboko reformującą system bezpieczeństwa narodowego? To wydaje się wręcz nierealne. Wystarczy wspomnieć debatę nad odwołaniem Błaszczaka, by wyobrazić sobie, jak by wyglądała ta nad prezydenckim wnioskiem, który ze swej natury będzie wymagać dogłębnej analizy, debaty i świadomego – a nie tylko politycznego – ustosunkowania się.
Dlaczego więc właśnie teraz? Czy Andrzej Duda chce wykorzystać relatywną słabość PiS w końcówce kadencji, by podkreślić własną sprawczość? Czy może jest to dyrektywa Kaczyńskiego, ubrana tylko w kamuflaż wielkiej reformy? Czy PiS chce kolejny raz coś narzucić, korzystając z większości, której nie może być pewien po wyborach? Dopóki nie będzie widać zaszytych w projekcie mechanizmów, nie będzie jasne, kto na nim zyska i komu bardziej zależy. Jest jeszcze optymistyczna wersja, że zyskać ma bezpieczeństwo Polski, a gdyby miało głos, powinno spytać: „dlaczego tak późno?”.