Kraj

Białoruskie śmigłowce nad Polską. Kolejna kompromitacja ministra Błaszczaka

Białoruskie śmigłowce podczas ćwiczeń Zapad-17 Białoruskie śmigłowce podczas ćwiczeń Zapad-17 Vasily Fedosenko / Reuters / Forum
Białoruskie śmigłowce pojawiły się na chwilę nad Polską w okolicy Białowieży – to pewne. Odleciały nieniepokojone, to również wiadomo. Ale niczym w nudnym filmie z epoki kina moralnego niepokoju – każdy z bohaterów tej skądinąd banalnej historii widział co innego.

Najpierw spojrzenie Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych RP: strona białoruska przekazała nam informację, że w terenie przygranicznym mogą poruszać się trzy śmigłowce wykonujące lot szkoleniowy. Rzecznik dowództwa zaznaczył, że systemy radiolokacyjne nie stwierdziły naruszenia granicy. „To rutynowe loty, żadna anomalia. W rejonie przygranicznym to częste”. Tyle generałowie i ich rzecznik o sytuacji, jaka często zdarza się w pasie przygranicznym, nad którym obie strony wykonują loty szkoleniowe, patrolowe lub pościgowe za osobami nielegalnie przekraczającymi granicę. Wymianę informacji o takich lotach prowadzą nawet wrogie sobie państwa, by nie dopuścić do przypadkowego starcia uzbrojonych jednostek.

Ale jest też ujęcie z pozycji ministra obrony narodowej: „Doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez dwa śmigłowce białoruskie, które realizowały szkolenie w pobliżu granicy”. Reakcja polskiego państwa była naprawdę ostra, godna eskalacji wojennej. Ministerstwo spraw zagranicznych wezwało białoruskiego charge d’affaires do złożenia wyjaśnień. Minister obrony Mariusz Błaszczak zwołał posiedzenie Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego, którego zwierzchnictwo zachował po wejściu Jarosława Kaczyńskiego do rządu. Po posiedzeniu zdecydował o wysłaniu „dodatkowych żołnierzy i środków” na granicę. Poinformowano sojuszników w NATO!

Jest też punkt widzenia mieszkańców Białowieży po polskiej stronie, którzy dwa śmigłowce: Mi-8 (transportowy) i Mi-24 (szturmowy), widzieli nad dachami swoich domów, w odległości do 3 km od granicy. Maszyny leciały nisko, w polskiej przestrzeni powietrznej, nad polskimi wsiami pozostawały przez co najmniej kilka minut. Zawisły nad nimi, zawróciły, odleciały. Są zdjęcia, są widoczne na burtach maszyn czerwone gwiazdy, są relacje nieco przestraszonych mieszkańców.

Czytaj też: Walczyć czy uciekać? Co zrobiliby Polacy w razie wojny

Ten film już widzieliśmy

Czy coś to Państwu przypomina? Ależ oczywiście, kiedy rosyjska rakieta w grudniu ub. roku przeleciała przez pół Polski i wylądowała w lesie pod Bydgoszczą, by dopiero na wiosnę zostać odnalezioną przez tajemniczą „panią na koniu”, generałowie i minister odegrali całkiem podobne role. Wtedy dowódca operacyjny i szef sztabu generalnego zapewniali, że o incydencie – trzeba przyznać, że daleko bardziej poważnym niż białoruskie loty nad Białowieżą – informowali swoich przełożonych, czyli ministra obrony narodowej i prezydenta. Minister Błaszczak takiej wiedzy się jednak wypierał, generała Tomasza Piotrowskiego, dowódcę operacyjnego, publicznie sponiewierał zarzutem o niekompetencję i brak informacji. Domagał się nawet jego dymisji.

Istotą tamtego sporu – wciąż nierozwiązanego i niewytłumaczonego opinii publicznej – pozostała alternatywa, że w trakcie trwającej za granicą wojny albo cywilna kontrola nad armią nie jest realizowana, albo minister dla swojego bezpieczeństwa politycznego próbuje zrzucić winę na generałów.

Przypadek lotu białoruskich śmigłowców jest oczywiście mniejszego kalibru. To nie Rosjanie, to nie atak, tu raczej nie było zagrożenia dla polskich obywateli. Nie wiadomo, czy wtargnięcie Białorusinów było zamierzone jako prowokacja lub próba sprawdzenia polskiej reakcji. A może było tylko pomyłką pilotów?

Oczywiście polskie władze mogą słusznie zakładać, że pierwsza wersja jest bardziej prawdopodobna, że Białorusini nas prowokują. Wzywanie szefa placówki dyplomatycznej jest jak najbardziej zasadne.

Ale czy demonstracyjne ogłaszanie, że polskie siły zbrojne wysyłają na granicę dodatkowych żołnierzy i sprzęt, jest potrzebne? To znaczy, że co? Że jeśli ci dodatkowi żołnierze, wypatrzywszy na niebie w pobliżu granicy albo już nad polskim terytorium białoruskie śmigłowce, otworzą do nich ogień? Zaryzykujemy incydent zbrojny z powodu błędu pilotów albo nawet zamierzonej prowokacji? Ale tylko prowokacji, a nie zbrojnego wtargnięcia na nasz teren?

Wyjątkowo złym sygnałem jest na pewno zaprzeczanie przez MON komunikatowi Dowództwa Operacyjnego i tłumaczenie, że wojskowi czegoś nie odczytali prawidłowo: a to danych z radiolokacji, a to zamiarów wrogiego białoruskiego reżimu. To kolejny błąd ministra Błaszczaka, który zaprzecza komunikatom generałów i wkracza z polityką tam, gdzie potrzebne jest przede wszystkim usprawnienie ochrony przeciwlotniczej i radiolokacyjnej Polski. Generałowie zapewniają, że incydentu w zasadzie nie było, że Białorusini informowali z wyprzedzeniem o locie. Minister tymczasem robi z incydentu skandal międzynarodowy z udziałem sojuszników. Tam, gdzie reakcją powinien być spokój i danie Białorusinom sygnału nieustępliwości (może jakiś demonstracyjny lot F-16 wzdłuż granicy?), otrzymujemy wykluczające się komunikaty. A obywatele mają ponownie prawo do większego niepokoju o to, czy bezpieczeństwo granic jest gwarantowane przez wojskowych i ich zwierzchników.

Po autentycznym skandalu, jakim było wciąż niewyjaśnione wydarzenie z rosyjską rakietą, nie można jednak spodziewać się, że komunikaty obu stron będą przyjmowane z wiarą i będą miały kojący wpływ na zaniepokojonych obywateli.

Minister Błaszczak, oskarżając przy sprawie rakiety pod Bydgoszczą generałów, którzy mu się publicznie odwijali i wykazywali fałsz, zrujnował wiarygodność swoją i tychże generałów. Wtorkowe komunikaty dowództwa operacyjnego i MON dotyczące białoruskich śmigłowców, sprzeczne w treści i mętne w formie, wrażenie tej ruiny tylko powiększają. I oczywiście kompromitują, po raz kolejny, bezkarnego dotychczas ministra Błaszczaka, który obiecuje Polakom „bezpieczne niebo” dzięki „wielowarstwowym systemom przeciwlotniczym”, ale kiedy sam czuje się zagrożony, to zasłania się generałami.

Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS

Białoruś niegroźna, ale groźna

Nie dowiemy się pewnie zbyt szybko, jakie były okoliczności ani informacje o wtargnięciu Białorusinów w polską przestrzeń powietrzną. Ale możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć – już nas do tego Błaszczak przyzwyczaił – że za spektaklem reakcji MON: zwołaniem Komitetu i wysyłaniem dodatkowych żołnierzy na granicę, kryje się polityka. I to polityka wewnętrzna, polska i kampanijna.

Od pewnego czasu Białorusią się sami straszymy. Obozy wagnerowców, rosyjska broń nuklearna, głupie żarty Łukaszenki o wycieczkach na Rzeszów zaczęły grać w kampanii rządu, który liczy na „efekt gromadzenia się wokół flagi”. Czyli zwiększenia popularności rządzących w sytuacji realnego albo nawet wykreowanego zagrożenia zewnętrznego. Opinia publiczna jest bombardowana, to niestety właściwe słowo, informacjami o tym, ilu to najemników Prigożyna siedzi przy płocie na granicy. Dowiadujemy się co chwilę, jakich to perfidnych prowokacji będą wagnerowcy dokonywać – może przebiorą się za muzułmańskich migrantów i będą strzelać do polskich pograniczników, a może tylko rzucać kamieniami?

Jarosław Kaczyński przy tym obwieszcza, że żadne zagrożenie z Białorusi nie zmieni terminu wyborów – bo przecież można by wprowadzić stan wyjątkowy, ale pan Kaczyński go jednak łaskawie nie wprowadzi. Wszystko to każe z przykrością myśleć, że polskie wybory, prawidłowość działania instytucji państwa polskiego uzależnione są od machinacji kacyka z Mińska straszącego Polaków a to wagnerowcami, a to czarną wołgą… Pardon, śmigłowcami z czerwoną gwiazdą.

Można tę rozgrywkę dekonstruować i ujawniać i można też założyć, że Rosjanie i Białorusi chętnie grają w tę polską grę, to znaczy w sytuację kreowania zagrożenia i korzyści z tego zagrożenia płynących. Łukaszenka musi mieć wyjątkową uciechę, że jego tanie sztuczki przynoszą w Polsce taki dobry efekt. Jego zwierzchnik na Kremlu wpłynął na amerykańskie wybory w 2016 r., on na razie dość skutecznie kompromituje polski MON i jego wizerunek wśród zaniepokojonych obywateli. Do wyborów niedaleko.

Czytaj też: Co obecność wagnerowców na Białorusi oznacza dla Polski

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną