Lewica doskonale wie, że gdy w polityce dwóch się bije, tam obaj korzystają, a reszcie kurczy się pole walki. Wybrała zatem model działania mający redukować straty, łącząc czytelną kontestację PiS z pełną otwartością na wspólne opozycyjne przedsięwzięcia. Mimo to stała się mimowolną ofiarą pogłębiającej się polaryzacji. W sondażach nie rośnie, lecz słabnie – średnia z czerwca to tylko nieco ponad 7 proc. (wobec 9–10 proc. notowanych przez ostatni rok). W lewicowych szeregach pojawił się strach, czy ich wyborcy ostatecznie nie pójdą wydeptaną już w ostatnich wyborach prezydenckich ścieżką i nie oddadzą głosu na KO, jedyne ugrupowanie zdolne dziś pokonać ekipę Kaczyńskiego (tak jak popierali – już w I turze – Rafała Trzaskowskiego zamiast Roberta Biedronia). Aż dla 56 proc. wyborców Lewicy partią drugiego wyboru jest właśnie KO (sondaż IPSOS dla TOK FM i OKO.press), więc kartę do urny można byłoby wrzucić bez obrzydzenia.
Wiosną Lewica zainwestowała we własne, ilościowe i jakościowe, badania. Okazało się, że tylko 16 proc. tych, którzy dopuszczają (z różnym, także znikomym, prawdopodobieństwem) oddanie głosu na Lewicę, to lojalni wyborcy, czyli twardy elektorat – głosowali na nią w 2019 r. i teraz też cieszy się ich poparciem. Resztę podzielono na pięć grup: trzy progresywne obyczajowo, ale różniące się między sobą w kwestiach gospodarczych (od gotowych na trudne reformy po zwolenników państwa opiekuńczego), oraz dwie grupy konserwatystów z socjalnym zacięciem. Tych ostatnich Lewica właściwie nie ma szans złowić, stąd potencjalna licytacja z PiS na finansowe transfery to droga donikąd. Do pozyskania są niemal wyłącznie ci, którzy podzielają jej poglądy na kwestie przerywania ciąży, antykoncepcji czy praw mniejszości seksualnych. Jednocześnie trzeba tutaj obsłużyć programowo zarówno dobrze wykształconych i sytuowanych orędowników walki ze zmianami klimatu, jak i zarabiające najniższą krajową kobiety z małych miast pragnące bezpieczeństwa ze strony państwa.