Oferta na pierwszy rok:

4 zł/tydzień

SUBSKRYBUJ
Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 24,99 zł!

Subskrybuj
Kraj

Narew zaczęła się w Ustce. To będzie rewolucja w polskiej obronie powietrznej

Po raz pierwszy nad polskim Bałtykiem w powietrze poszły rakiety zachodniej produkcji, zupełnie inne i znacznie nowocześniejsze od dotychczas używanych. Po raz pierwszy nad polskim Bałtykiem w powietrze poszły rakiety zachodniej produkcji, zupełnie inne i znacznie nowocześniejsze od dotychczas używanych. Ministerstwo Obrony Narodowej
Potrójne pyknięcie nad Bałtykiem zmieniło polską obronę powietrzną. Tak strzelają rakiety CAMM, główny oręż przeciwlotników przyszłości i nadzieja polskiej zbrojeniówki.

Trzy sześciometrowe cygara w kilka sekund zmieniły wizerunek obrony powietrznej w Polsce. Z prostopadłościennych kontenerów umieszczonych z tyłu dwóch ciężarówek wydostały się z głośnymi pyknięciami, ale bez ryku i ognia silników rakietowych charakterystycznego dla znanych do tej pory wyrzutni obrony powietrznej. Silniki odpaliły dopiero na wysokości 30–40 m, przechodząc z niemal pionowego startu do prawie poziomego. Ułamki sekund później ułożyły się na gęstych masach nadmorskiego powietrza i z rakietowym przyspieszeniem pomknęły do celów lecących tak daleko nad morzem, że niewidocznych gołym okiem.

Zadanie jak na swoje możliwości miały łatwe. Ćwiczebne cele były dość powolne, ale niewielkie, mniejsze od samolotów czy pocisków manewrujących. Najbliżej im było wymiarami i charakterystyką do znanych z wojny w Ukrainie irańskich dronów Szachid – nisko i wolno latających, obecnie postrzeganych jako równie groźne co obiekty latające wysoko i szybko. Według relacji uczestników testowych strzelań w Ustce, które pozwoliły na wprowadzenie do jednostek przeciwlotniczych nowego typu uzbrojenia, wszystko rozegrało się tak szybko, że wielu członków oficjalnej delegacji ministra Mariusza Błaszczaka nawet nie zdążyło nagrać telefonami całej sekwencji strzelań.

Najpierw dwie rakiety poszły z jednej wyrzutni bliżej brzegu, a sekundę później trzecią odpalono z głębi ugrupowania w lesie. Kilka sekund i kilka milionów później (pociski były prawdziwe, bojowe) – było po wszystkim.

Mała Narew, prawdziwa rewolucja

Trzy pyknięcia nad plażą, trzy rakiety w powietrzu, a potem trzy bezpośrednie trafienia daleko nad morzem. W ten sposób wojsko sprawdzało system przeciwlotniczy Mała Narew, a zarazem powitało rewolucję w polskiej obronie powietrznej. Po raz pierwszy nad polskim Bałtykiem w powietrze poszły rakiety zachodniej produkcji, zupełnie inne i znacznie nowocześniejsze od dotychczas używanych. Takich rakiet na wyrzutniach ma być wkrótce 48, a każda z nich będzie mogła niezależnie naprowadzać się na cel.

Zaledwie sześć wyrzutni będzie więc mieć większy potencjał niż całe jednostki przeciwlotnicze starych, jednokanałowych systemów rakietowych. A to początek, bo polskie ambicje dotyczące rodziny rakiet CAMM na różnych wyrzutniach lądowych i morskich to prawie dwie setki wyrzutni z tysiącami pocisków. Polska głośno chwali się zamiarem posiadania najsilniejszej armii lądowej w Europie, ale jeśli plany przeciwlotnicze zostaną w pełni zrealizowane, do końca dekady będzie mieć najsilniejszą obronę powietrzną w NATO. Na początku tego planu jest jednak świadoma prowizorka, czyli właśnie to, co strzelało pociskami CAMM w Ustce.

Mała Narew to nazwa robocza, wymyślona naprędce, gdy jakoś trzeba było nazwać pomysł, którego nie było w żadnych planach. Wiosną zeszłego roku, już po wybuchu wojny, w inspektoracie sił powietrznych Dowództwa Generalnego, Agencji Uzbrojenia i MON zaczęto główkować, jak przyspieszyć planową i ambitną, ale dość powolną budowę nowoczesnego systemu obrony powietrznej. Ponieważ Polska wstępnie wybrała już dostawcę rakiet i reszty potrzebnej do tego zadania technologii z importu – brytyjską odnogę europejskiej firmy MBDA – wojskowi i inżynierowie po obu stronach stanęli przed pytaniem, co zrobić, by jak najszybciej dostarczyć przeciwlotnikom COKOLWIEK lepszego, niż mają.

Dzięki politycznej sympatii między Warszawą a Londynem oraz podpisanemu w 2017 r. traktatowi obronnemu uchylono wrota do brytyjskich arsenałów. MON nacisnął pedał gazu w koniecznych negocjacjach i decyzjach, podobnie stało się w PGZ. Umowę zawarto w kwietniu, a już pół roku później, w październiku, przekazano wojsku pierwsze z sześciu wyrzutni. Możliwe było to przede wszystkim dlatego, że przygotowane głównie w celach marketingowych podwozie Jelcza zostało „skręcone” z prawdziwą wyrzutnią rakiet i stanowiło idealną podstawę integracji systemu. Radar wzięto z innego systemu, Poprada, ale – znowu: na szczęście – ma on parametry wystarczające, by obsłużyć większego zasięgu rakiety. Trzeci element, system wymiany danych i komend, zaadaptowano z rozwiązań, które przez długi czas czekały, a były niemal gotowe na poziomie inżynierskim i informatycznym. Notabene kto wie, co jeszcze kryją szuflady z ostatnich 25 lat zbrojeniowego zastoju...

Czytaj też: Koreańska sałatka z dokładką. Ogromne zakupy Błaszczaka

Włoskie wyrzutnie, brytyjskie pociski, polskie podwozie

Kolejne kilka miesięcy zajęło zapoznawanie się przeciwlotników z nowymi urządzeniami i opracowanie doktryn użycia systemu-składaka, którego nikt nie przewidywał i który powstał w sumie przez przypadek. Ostatecznie 22 czerwca, z jednodniowym poślizgiem na najnowsze zmiany w rządzie (obowiązkowa obecność już nie wicepremiera Błaszczaka na pierwszym strzelaniu była dla wszystkich oczywista), na usteckiej plaży pojawił się eksperymentalny sprzęt nowej generacji: dwie włoskie wyrzutnie z brytyjskimi rakietami na polskich podwoziach i polski radar, a wszystko połączył niewidoczny, również krajowy system kierowania i dowodzenia.

Dlaczego Mała Narew jest mała? Bo stanowi pierwszy krok w kierunku Narwi „dużej” – wielkiego systemu obrony powietrznej krótkiego zasięgu, najkosztowniejszego i najbardziej skomplikowanego produktu, jaki do tej pory zlecony został polskiemu przemysłowi obronnemu we współpracy z zagranicznym partnerem. Nad umową trwają intensywne negocjacje. Błaszczak nieoficjalnie narzucił termin wrześniowych targów MSPO na jej podpisanie – zapewne i dlatego, by pokazać efekt przed wyborami. Ma to być jedno z największych przedsięwzięć wieńczących jego obecną kadencję. Ale Błaszczak uruchomił też inny projekt, zwany Pilicą+, który docelowo wchłonie to, co teraz znamy jako Małą Narew.

Rzeki te na mapie się nie łączą, próżno szukać logiki w tej przeciwlotniczej hydrografii. Chodzi o to, że relatywnie proste połączenie istniejących komponentów, jakim jest Mała Narew, wejdzie w skład systemu nieco bardziej skomplikowanego, czyli Pilicy+, by w efekcie lepiej przygotować polską zbrojeniówkę i jej zachodnich poddostawców do projektu najbardziej wymagającego, najkosztowniejszego i wielce ryzykownego. Narew to nie tylko większa od Pilicy rzeka, ale technicznie zupełnie inny poziom zaawansowania systemu uzbrojenia, z nowymi radarami, lepszymi rakietami, głębszą integracją z przeciwrakietowymi patriotami z systemu Wisła, a przede wszystkim produkcją wszystkich komponentów na ogromną skalę – i w Polsce, i w Wielkiej Brytanii.

Szare sześciometrowe cygara, jakie wylatywały niedawno z polskiej wyrzutni na wybrzeżu, powstają w Bolton pod Manchesterem, na północnym zachodzie Anglii. Wielka hala z zewnątrz nie różni się prawie od pobliskich magazynów Aldiego i Amazona. Dopiero jej wypełnione produkcyjnym high-techem wnętrze uzmysławia skalę wyzwań dla polskiego i brytyjskiego przemysłu, jakie rodzi zamówienie na Pilicę+ (44 wyrzutnie pocisków CAMM o zasięgu min. 25 km) i Narew (138 wyrzutni pocisków CAMM-ER o zasięgu min. 40 km). Do ich jednorazowego załadowania potrzeba prawie 1,5 tys. pocisków rakietowych, a wiadomo, że na jednym „wsadzie” nie może się skończyć.

Wojna w Ukrainie pokazuje, że amunicja – również przeciwlotnicza – to warunek skutecznej obrony. Ilu dokładnie trzeba rakiet? Firma MBDA, która właśnie dostarczyła „wszystkie zamówione pociski” do sześciu wyrzutni Małej Narwi, przyznaje tylko, że było ich „znacznie więcej” niż 48 (pociski na wyrzutniach instaluje się w pakietach po osiem). A więc w grę wchodzi 4–5 tys. pocisków dla naziemnej obrony powietrznej krótkiego zasięgu, które trzeba uzupełnić o komponent morski. Z rakiet rodziny CAMM mają również korzystać fregaty obrony powietrznej Miecznik, które w pionowych wyrzutniach Mk41 pomieszczą ponad setkę pocisków.

Okręty będą docelowo trzy, załóżmy więc, że trzeba będzie dla nich minimum 300 rakiet naraz, z zapasem pewnie 1,5 tys. Łącznie nasze potrzeby to wieloletnia produkcja angielskiego zakładu, a przecież trudno wymagać i założyć, by produkował rakiety wyłącznie na rzecz polskich zamówień.

Czytaj też: Błaszczaka triki, uniki i kontrataki. Mistrz w obronie własnej

Pociski do odparcia ataku

Uruchomienie w Polsce produkcji o takiej skali i takim poziomie skomplikowania to sprawa nawet bardziej przełomowa niż wprowadzenie pierwszych zachodnich pocisków do jednostek obrony powietrznej. Zakłady amunicyjno-rakietowe Mesko nigdy nie wytwarzały pocisków tak dużych i zaawansowanych, nie mówiąc o liczbie, jakiej wymagałoby napełnienie Narwi. Rakiet CAMM nie produkuje się „taśmowo”. To system kilku „taśm”, podzielony na kilka etapów i obiegów kontroli jakości. Jeden pocisk powstaje około czterech tygodni pod warunkiem zgromadzenia wszystkich materiałów i komponentów, na które dziś można czekać i półtora roku.

Kluczowa jest elektronika. Zakład w Bolton wytwarza systemy naprowadzania i kierowania lotem do pocisków CAMM i innych, czyli tysiące różnego typu płytek i układów, w tym miniaturowe radary głowicy naprowadzania na cel. Zrobotyzowane maszyny nakładają na sterylne powierzchnie części ledwo widoczne gołym okiem i większe krzemowe kości, po czym całość ląduje w „zgrzewarce”, która wykonuje lutowanie śledzone przez kamerę wysokiej rozdzielczości. Szefowie fabryki mówią, że to miejsce generuje najwyższe w grupie zyski na godzinę pracy i na sztukę wykonanego sprzętu.

Wiadomo, że rakiety to nie jest tania rzecz, ale nie sposób doprosić się o cenę, bo każdy kontrakt jest inny. Bardzo ogólne szacunki, bardzo luźno potwierdzone bardzo lekkim skinieniem głowy ludzi z MBDA, pozwalają napisać, że w przypadku CAMM każdy pocisk to ponad milion dolarów. Ile takich „pociskomilionów” rocznie wytwarza się w Bolton? Tu też konkretne liczby nie padają. Ale gdy była mowa o możliwościach, MBDA podaje, że w miesiąc jest w stanie poddać testom 54 pociski. Rocznie wychodzi więc ok. 600. Czy tyle produkuje, nie wiadomo. Ale wobec rosnącego popytu, jak wszyscy w światowych zbrojeniach, zapowiada rozbudowę zdolności wytwórczych.

Czytaj też: Tajemniczy pocisk pod Bydgoszczą. Prysły zapewnienia Błaszczaka

Na hali wielkości boiska piłkarskiego są dziesiątki maszyn, ale niezbyt wielu ludzi z zatrudnionego tu tysiąca pracowników (ok. 40 proc. to kobiety). Proporcje odwracają się w laboratoriach, gdzie wykonywana jest praca z elementami optoelektronicznymi – tu ludzi w szczelnych ubraniach jest zdecydowanie więcej niż maszyn. To robota o mikroskopowej skali dokładności, której każdy efekt poddawany jest morderczym testom. Na przykład każdy „seeker”, czyli radarowa głowica na czubku rakiety, spędza 14 godzin w wygłuszonej elektromagnetycznie komorze, podłączony do komputerów, zanim zostanie osadzony na kadłubie pocisku. Cała zmontowana rakieta jest wielokrotnie podgrzewana, mrożona i wytrząsana, by przekonać się, czy zniesie przeciążenia, temperatury i różnice ciśnień „w pracy” i spoczynku.

Choć system startu bez użycia silnika nazywa się „soft”, z miękkością nie ma nic wspólnego. Rakietę CAMM wypycha w górę eksplozja ładunku gazowego, powodująca wyrzut pocisku pod ogromnym ciśnieniem. Aby wszystko zadziałało jak należy, kanister i cała rakieta muszą przetrwać transport, ćwiczenia, wielokrotne załadowanie i zdejmowanie z wyrzutni, związane z tym włączanie i wyłączanie instalacji elektrycznej. Pocisk w szczelnym pojemniku ma wytrzymać bez obsługi dziesięć lat, a przez następne dziesięć wymaga jedynie monitoringu wskaźników.

Tych rakiet zasadniczo się nie naprawia, mają być po prostu gotowe do startu przez minimum 20 lat. W takim stanie opuszczają Bolton i trafiają do ostatniej fazy produkcji w Henlow na południu Anglii. W chronionym przed eksplozją zakładzie napełniane są energią, czyli paliwem silnika rakietowego i materiałem wybuchowym głowicy. Taka instalacja też będzie musiała w Polsce powstać, prawdopodobnie w podwarszawskich Wojskowych Zakładach Elektronicznych, które mają obiekty o podobnym standardzie i zapewne przejmą „wybuchową” część Narwi.

Produkcja brytyjskich pocisków w Polsce to będzie coś nowego również dla przemysłowych patronów PGZ z MBDA. Bazowe pociski CAMM wytwarzane na Wyspach to rozwiązanie na teraz, ale też początek rozwojowej drogi naszego systemu obrony powietrznej. Już docelowa Narew ma strzelać ich większą i bardziej dalekosiężną wersją CAMM-ER, który ma w sobie więcej włoskiego przemysłowego DNA (MBDA to dziś konglomerat firm i technologii z Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii). Trzecim etapem ma być wspólna budowa nowego pocisku o zasięgu 100 km i pułapie 20. To już rakieta średniego zasięgu, roboczo zwana CAMM-MR albo FCM (future common missile). Ma zastępować bardzo drogie amerykańskie pociski PAC-3 MSE z wyrzutni Patriot systemu Wisła w sytuacjach, gdy tańszy i prostszy pocisk wystarczy do odparcia ataku.

Od początku planowania warstwowej obrony powietrznej Polska chciała umieć produkować u siebie tzw. pocisk niskokosztowy (LCI, low cost interceptor), posiadający większość parametrów najdoskonalszych rakiet zachodnich, ale tańszy i możliwy do masowego pozyskania. Kilka prób w ostatniej dekadzie nie wyszło, najnowszym podejściem jest pomysł na wspólny pocisk brytyjsko-polski. Na razie jest jednak za horyzontem, ważniejsze są inwestycje w bliższy, krótszy i niższy zasięg.

Czytaj też: NATO musi zacisnąć pięść, niekoniecznie atomową

Trafić w dron zza krzaka

Bo w strzelaniu do celów powietrznych nie chodzi tylko o jak największą odległość. Coraz częściej liczy się to, by strzelać w bliskim kontakcie, nisko nad ziemią, krótko po wykryciu celu, wręcz z ukrycia, bardzo szybko i wieloma pociskami. Śmiertelnie groźny dron może wyłonić się dosłownie zza krzaka, a salwa pocisków manewrujących może ominąć nie tylko wzniesienia, ale i budynki w mieście. Trzeba odpowiedzieć natychmiast kilkoma pociskami przechwytującymi, w wielu kierunkach naraz, na różnych wysokościach.

Tradycyjne rakiety przeciwlotnicze, umieszczane z reguły na skośnych wyrzutniach ustawionych w kierunku spodziewanego zagrożenia, nie za dobrze sobie z tym radzą. Nawet jeśli potrafią zmieniać kierunek i strzelać „przez ramię”, to tracą na to dużo energii koniecznej do dogonienia i wymanewrowania celu.

Test z Ustki pokazał, że niemal pionowe wyrzutnie, strzelające rakietami CAMM, są w tym całkiem niezłe. Naprowadzają się na cel zaraz po przechyleniu do lotu poziomego i potrafią w locie korygować kierunek. Jedna bateria złożona z trzech wyrzutni ma do dyspozycji 24 rakiety, które może niezależnie skierować przeciwko 24 celom. Z reguły, tak jak w Ustce, wystarczy jedna z nich, by uzyskać stuprocentowe trafienie. Czasem trzeba „poprawki”, wtedy zapas pocisków naprawdę się przydaje. Ale prawdziwy zapas daje dopiero możliwość produkowania tego, co na wyrzutni, za złotówki i w sensownych liczbach.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną