W przemówieniu, w którym padła zapowiedź 800 plus, Jarosław Kaczyński przekonywał, że podstawą rozwoju państwa jest gospodarka. Jak powiedział w tym kontekście, potrzebujemy co prawda patriotyzmu gospodarczego, ale musimy również korzystać z wzorów zagranicznych. Prezes PiS odwołał się do przykładu Singapuru, ponieważ ten „często pada w naszych rozmowach z premierem”.
Dlaczego Kaczyński z Morawieckim rozmawiają o Singapurze? Cóż, dla PiS mogłoby być interesujące, że w Singapurze od 1959 r. rządzi jedna formacja – Partia Akcji Ludowej. W 2020 r. uzyskała w wyborach 61 proc. głosów, co daje jej 83 miejsca w 93-osobowym parlamencie. Był to zresztą jeden ze słabszych wyników w ostatnich 60 latach. W kraju istnieje co prawda pluralizm partyjny i odbywają się wolne wybory, ale działalność opozycji nie jest w pełni swobodna, a media są w dużej mierze zależne od państwa. W praktyce Singapur jest przykładem tzw. ustroju mieszanego, który łączy elementy porządków autorytarnych i demokratycznych. W rankingu Freedom in the World 2023 autorstwa Freedom House kraj otrzymał 47 na 100 pkt i został określony jako „częściowo wolny”. W tym samym rankingu Polska uzyskała 81 pkt.
Ale polityka to nie wszystko. Singapur jest również jednym z najbogatszych krajów świata, który w ostatnich dekadach rozwijał się w oszałamiającym tempie – od biednego miasteczka do jednego ze światowych centrów finansowych, handlowych oraz technologicznych. Kraj wydaje ok. 3 proc. PKB na obronność. Jako że miałem okazję odwiedzić go w zeszłym roku, muszę odnotować na marginesie, że jedzenie jest pyszne, a jeśli chodzi o planowanie przestrzenne, owo piękne miasto-ogród mogłoby się spodobać naszym aktywistom miejskim. Kraj mocno reguluje ruch samochodowy: jeśli chcesz mieć auto, musisz wykupić odpowiedni certyfikat, który jest ważny dziesięć lat i kosztuje ok. 220 tys. zł (cena dla małych aut).
Czytaj też: Skok Konfederacji. Wabiki i pudrowanie skrajnego konserwatyzmu
Polska, Węgry i Singapur
Wydaje się jednak, że Singapur może być dla Kaczyńskiego i Morawieckiego interesujący z powodu, który łączy wszystkie powyższe kwestie: chodzi mianowicie o pytanie, jak pogodzić silną i stabilną władzę centralną z dynamicznym rozwojem gospodarczym i technologicznym, otwierającym drogę do grupy najbogatszych krajów. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dwie istotne zasady pisowskiego modelu polityczno-gospodarczego, który Kaczyński określił w 2019 r. mianem „polskiej wersji państwa dobrobytu”, czyli aktywne państwo oraz nadrzędność polityki.
W sprawie pierwszego punktu Morawiecki regularnie powtarza, że państwo jest obecnie aktywne, a kiedyś było pasywne. Państwo pasywne oznacza w tym ujęciu neoliberalizm, który najłatwiej zdefiniować jako wolny rynek plus rządy prawa, czyli spontaniczny proces bez sterowania politycznego. W tym miejscu dochodzi zasada druga: pierwszeństwo polityki wobec innych sfer działania społecznego. W tym modelu gospodarka i prawo mają w zamyśle służyć celom, które zostały wyznaczone politycznie. W konsekwencji mamy brak tradycyjnego trójpodziału władzy, lecz raczej wielość władz regulacyjnych, które teoretycznie mogą się równoważyć – nawet jeśli owa równowaga polega na wzajemnym szachowaniu się skonfliktowanych grup w obrębie elity władzy – ale co do zasady mają działać w imię tych politycznych celów.
Można krótko wymienić trzy źródła takiego myślenia. Po pierwsze, prace ekonomistki Mariany Mazzucato, która w kolejnych książkach rozwija koncepcję przedsiębiorczego państwa, realizującego misje modernizacyjne w obszarach strategicznych. Stąd w PiS pomysły na wielkie projekty, takie jak Centralny Port Komunikacyjny. Drugie źródło, które wspiera takie podejście, to kryzysowy kontekst: pandemia, wojna w Ukrainie, zielona transformacja. Tego rodzaju kryzysy obiektywnie wzmacniają aktywne postawy polityczne – w warunkach niestabilności nie można pozwolić na to, żeby sprawy toczyły się swoim biegiem, lecz trzeba pilnować określonego wyniku: ochronić miejsca pracy, obronić populację przed agresją, dokonać transformacji gospodarczej. W tym celu trzeba odpowiednio kreować środowisko regulacyjne – w podobny sposób myśli współcześnie choćby Komisja Europejska. Z kolei trzecie źródło to istniejące w świecie modele polityczne ustrojów hybrydowych, które w zamyśle miałyby łączyć autonomię polityczną suwerennej władzy centralnej oraz wzrost potęgi gospodarczej i militarnej.
To właśnie ten ostatni punkt jest dla nas dzisiaj najbardziej interesujący. Bliskim przykładem takiego podejścia są Węgry, gdzie w 2011 r. Fidesz przyjął tzw. narodowy program współdziałania, zakładający współpracę głównych instytucji publicznych, a zatem wykluczający tradycyjny podział i równowagę władz. Jednak kraj ten nie jest przesadnie potężny militarnie, a gospodarka przesadnie innowacyjna, do tego okazuje się coraz bardziej zależny od Rosji i Chin. Przykładem dalszym jest zatem Singapur, gdzie mamy mieszankę planowania strategicznego, silnych regulacji państwowych i silnego wolnego rynku (nie bez powodu Morawiecki i Kaczyński mówią, że cała Polska powinna być jak specjalna strefa ekonomiczna).
Czytaj też: Dwaj ludzie z szafy. Jak sobie radzić z inflacją pisowskich skandali
Merytokracja z przymrużeniem oka
Można by powiedzieć, że istnieją dwie główne różnice systemowe między Singapurem a Polską – jeśli nie liczyć różnic oczywistych, jak ta, że Singapur jest państwem-miastem, wyspą o klimacie równikowym i jednym z największych portów morskich na świecie.
To rządy prawa: według indeksu Banku Światowego Singapur zajmuje w tym obszarze czwarte miejsce na świecie – za Finlandią, Norwegią i Danią. Bez tego silna międzynarodowa pozycja tego kraju nie byłaby możliwa. Druga różnica to merytokracja – Singapur czasem uchodzi wręcz za jej synonim. Bez tego trudno byłoby o długofalowe planowanie strategiczne i sprawne państwo. W Polsce mamy głęboki kryzys praworządności, w wyniku którego Trybunał Konstytucyjny nie jest nawet w stanie zebrać się na posiedzenie. Mamy również głośną wypowiedź byłego rzecznika partii Radosława Fogla, że PiS nie zatrudnia ekspertów z rynku, ponieważ ich sposób myślenia o gospodarce i zarządzaniu jest sprzeczny z jego programem.
Jeśli jednak spojrzeć na sprawę w perspektywie systemowej, to w celach eksperymentalnych można by powiedzieć następująco. W Singapurze mamy rządy prawa i merytokrację, ponieważ wszyscy główni aktorzy najwyraźniej rozumieją i akceptują prymat polityczności – oto właśnie ustrój mieszany w praktyce. Jeśli zaś polskie sądy i służba cywilna miałyby opierać działanie na procedurach, z pominięciem wymogów polityczności – to należało je złamać. Z tego punktu widzenia PiS musiałby najpierw sformować nowe elity, które będą świadome politycznie, a dopiero następnie mógłby ewentualnie przyjąć zasady praworządności i merytokracji. W praktyce mamy miks instytucji, którym złamano kręgosłup, więc trwają półżywe (Trybunał Konstytucyjny), instytucji, które stały się partyjnym łupem i pęcznieją im budżety, ale niczego konkretnego się od nich nie oczekuje (być może większość przypadków), oraz instytucji, które mają realizować poważne zadania, w których rozwijają się wyspowe zalążki merytokracji, w rodzaju Polskiego Funduszu Rozwoju. Jest zatem ryzyko, że zamiast Singapuru możemy jednak dostać produkt bliższy Węgrom.
Wróćmy zatem do pytania z początku: czy przyszłość należy do ustrojów hybrydowych? Nie jest ono bezpodstawne, wiąże się bowiem z wyczuwalną potrzebą wzmocnienia władzy politycznej w warunkach niepewności. Co więcej, również Orbán czy Kaczyński sugerują, że przyszłość należy właśnie do nich, a nie do liberałów. Czynią tak wbrew krytykom, którzy nieco zbyt pospiesznie dostrzegają w narodowo-populistycznym modelu władzy jedynie kontroświeceniowe zapóźnienie – nieliberalny Singapur nie jest przecież ani kontroświeceniowy, ani zapóźniony. Rozważmy w tym kontekście następującą myśl: trudno sobie wyobrazić, żeby jakiś trybunał czy sąd najwyższy mógł zatrzymać zieloną transformację albo decoupling gospodarki od Chin. Jeśliby próbował uczynić coś takiego, to zaraz zostanie rozpędzony na cztery wiatry – może nie dosłownie, ale praktycznie. A jednak ów moment polityczności niekoniecznie będzie sygnałem nadejścia reżimów nieliberalnych. Może być raczej naturalną odpowiedzią porządku politycznego na nowe warunki niestabilności i wyzwania strategiczne. Idea łączenia silnej władzy centralnej i szerokiego zakresu wolności osobistych jest bowiem w pełni zgodna z ideami demokracji liberalnej. Jak pokazują ostatnie lata, liberalna władza również może być polityczna, a zachodnie demokracje też mogą prężyć muskuły. Aby zapewnić wolność i równość – potrzeba potęgi politycznej.
W istocie większość teorii liberalizmu politycznego zaczyna się właśnie od założenia, że władza polityczna gwarantuje bezpieczeństwo i pokój społeczny – a takie fundamentalne gwarancje otwierają następnie przestrzeń dla ludzkiej wolności indywidualnej i politycznej. John Rawls, XX-wieczny klasyk filozofii liberalnej, przyjmował pogląd, że sprawiedliwe społeczeństwo buduje instytucje publiczne zapewniające równe szanse obywateli w dostępie do określonych dóbr podstawowych, takich jak zdrowie, edukacja czy transport. W takich warunkach wolność może kwitnąć – ale zapewnienie ich jest wyzwaniem wymagającym wiele wysiłku politycznego, szczególnie w czasach niestabilności. Liberalno-demokratyczne partie polityczne mogą zatem mówić, że mają dwa wzmacniające się cele: stabilność i postęp. Z jednej strony powszechne bezpieczeństwo oraz wysoki standard instytucji publicznych. Z drugiej strony – indywidualna wolność i dynamiczny rozwój gospodarczy. Lepszej mieszanki jak dotąd nie wymyślono.
Czytaj też: Nie tylko „willa plus”. Na co jeszcze minister Czarnek rozdaje pieniądze