Prezes listę pisze
Jarosław Kaczyński pisze listę. „Zrobił się straszny tłok”. Kogo prezes dopisze, a kogo skreśli?
Na pięć miesięcy przed wyborami politycy Zjednoczonej Prawicy intensywnie krzątają się wokół własnej przyszłości. Ci duzi – jak Mateusz Morawiecki, Jacek Sasin czy Zbigniew Ziobro – zabiegają o to, by na listach PiS znalazło się jak najwięcej ich ludzi, w miarę możności na tzw. miejscach biorących. To będzie ich kluczowy zasób w przyszłej kadencji, niezależnie od tego, czy PiS utrzyma władzę, czy przejdzie do opozycji.
Z kolei szeregowi posłowie, a także mający nadzieję na mandat działacze (w tym ministrowie i wiceministrowie) liczą, że się na te listy dostaną. Uważnie śledzą sondaże oraz prognozy podziału mandatów w okręgach, szukają protektorów, którzy wstawią się za nimi u Jarosława Kaczyńskiego.
– Kiedyś przegrałem wybory w moim macierzystym okręgu, teraz też pewnie miałbym tam niewielkie szanse. Więc upatrzyłem sobie inny, zacząłem tam intensywnie pracować i budować kontakty. Ale okazuje się, że kilku innych polityków PiS wpadło na taki sam pomysł. I zrobił się straszny tłok, bo są tam jeszcze mocni w swoich powiatach lokalni posłowie, były wojewoda oraz dynamiczny działacz młodzieżówki. A mandatów może być mniej niż cztery lata temu – utyskuje jeden z naszych rozmówców.
Kampania zawsze budzi emocje. To jest ten czas, gdy największym wrogiem nie jest kandydat innej partii, lecz koledzy i koleżanki z własnej partii, bo to z nimi się bije o miejsce w Sejmie. Czasem o być albo nie być na Wiejskiej rozstrzyga kilkaset głosów.
W tym roku w obozie władzy jest jednak bardziej nerwowo niż w 2019 r. Wtedy PiS dość pewnie zmierzał po reelekcję (235 mandatów Kaczyński przyjął z niejakim rozczarowaniem), a teraz wszystkie badania prognozują, że klub PiS jesienią mocno się skurczy. Wielu posłów – nieraz po czterech czy ośmiu latach w Sejmie – zasadnie obawia się więc wypadnięcia z parlamentu.