Przy majowej grillowanej karkówce jednym z tematów relacji, artykułów i wpisów był wbity w orną ziemię szary cygarowaty kształt, bardzo przypominający uzbrojenie. Niektórzy już w piątek po południu usłyszeli, jak ważny generał coś mówi o rosyjskiej aktywności w powietrzu i jakimś zdarzeniu, z którym znalezisko spod Bydgoszczy może się rzekomo wiązać. Ezopowy styl dowódcy operacyjnego gen. broni Tomasza Piotrowskiego, odpowiedzialnego m.in. za dozór i ochronę polskiej przestrzeni powietrznej w czasie pokoju, mógł być świadomą strategią w sytuacji na tyle poważnej, że coś powiedzieć było trzeba, ale najlepiej tak, by nie bardzo było wiadomo, o co chodzi. Odnosząc się do tematu na przedwyborczym spotkaniu kilka godzin po generale, a później w majówkową sobotę, premier Mateusz Morawiecki miał już podkładkę i odwoływał się do zagmatwanego oświadczenia Piotrowskiego, wystawionego na pierwszą linię kryzysowego frontu komunikacyjnego.
Szef rządu zapewniał oczywiście, bo inaczej nie mógł, że służby państwowe nad sytuacją panują i wszystko wyjaśnią, że Polacy mogą czuć się bezpieczni i najważniejsze jest to, że nikomu nic się nie stało. Premier oświadczył, iż polecił ministrowi obrony osobisty nadzór nad przebiegiem dochodzenia i wyjaśnieniem incydentu. Prawnego sensu to nie ma, bo minister obrony nie może nadzorować śledztwa prokuratorskiego, które wszczęto na poziomie prokuratury okręgowej w Gdańsku. Ale wezwanie Mariusza Błaszczaka do tablicy może być sygnałem, że Morawieckiemu i, szerzej, PiS-owi znalezisko spod Bydgoszczy bardzo przeszkadza, a do tej pory nieskazitelny szef MON jest odpowiedzialny za ten kłopot i musi się z niego wytłumaczyć.
Mimo wezwania minister nie zabrał od kilku dni głosu na temat zdarzenia, co jest pewnego rodzaju normą. Błaszczak nie lubi być kojarzony z sytuacjami trudnymi, szkodzącymi jego wizerunkowi, i nie umie się w nich znaleźć, dlatego wystawia na ostrzał wojskowych. Zapowiadane przez opozycję interpelacje i presja mediów koniec końców zmuszą resort do reakcji. Można przypuszczać, że ekipa PR w MON już pracuje nad strategią kontrataku.
Czytaj też: Dziwna powściągliwość władzy ws. Przewodowa. To źle wróży
Kryptonim „Barbara”
Aspekt polityczny i kampanijny całej sytuacji jest mniej ważny, ważniejsze jest to, co może nam mówić wielce prawdopodobne odnalezienie w Polsce rosyjskiego pocisku manewrującego o systemie obronnym państwa, jego możliwościach i kierunkach modernizacji. W ostatnich miesiącach, pokazując nowe nabytki, Błaszczak kilkakrotnie pospieszył się z deklaracjami, że Polska ma już działający, najlepszy w NATO, wielowarstwowy system obrony powietrznej. Nie ma dziś jasności, czy rosyjski pocisk został wysłany w celu przetestowania stanu polskich systemów, czy uległ awarii i zbłądził, ale musi stanowić bolesną belkę w oku Błaszczaka. Z drugiej strony dla wszystkich nawet pobieżnie znających realia obrony powietrznej jest jasne, że system stuprocentowo szczelny nie istnieje nigdzie na świecie i jest prawdopodobnie niemożliwy do zbudowania, więc zabłąkany pocisk w sytuacji trwającej za granicą wojny nie powinien być szczególnym zaskoczeniem.
Pomimo olbrzymich wydatków i pierwszych dostarczonych nowych systemów obrony powietrznej Polska nadal ma istotne luki w obszarze wykrywania, śledzenia i identyfikacji środków napadu powietrznego, a pociski manewrujące są ze swej natury najtrudniejsze do wykrycia. Poruszają się nisko, ale z dużą prędkością, a przy tym są nie tak duże jak samoloty, co sprawia, że tradycyjne radary, jeśli w ogóle je widzą, to na krótko. Obrona przed takimi zagrożeniami sprowadza się do ustawienia przeciwlotniczego parasola wokół jakiegoś potencjalnego celu, jakim jest z reguły lotnisko, wojskowa baza, elektrownia czy port. W reżimie wojennym taki parasol może się przemieszczać z wojskami manewrowymi i w miarę gęstości nasycenia środkami obrony, radarami i wyrzutniami gwarantuje lepszą czy gorszą ich osłonę. Wobec celów takich jak pociski manewrujące lecące nisko nad ziemią (w praktyce kilkadziesiąt do kilkuset metrów) mało przydatne są patrioty, lepiej zwalczać je systemami bliskiego zasięgu, jak Pilica (działka i rakiety Grom/Piorun, a w najnowszej wersji pociski CAMM). To, co na ziemi ma strzelać, jest jednak zależne od tego, co nad ziemią zdolne jest widzieć. Zjawisko horyzontu radiolokacyjnego przemawia z całą mocą fizyki – gdy coś leci nisko, lepiej to dostrzec, gdy sensor radarowy jest umieszczony wysoko. Radarowe maszty mają swoje ograniczenia, to maksymalnie 20–30 m, i taka wysokość jest przewidziana dla przyszłych polskich systemów wykrywania i kierowania ogniem obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew.
Ale czujniki ostrzegające o podejrzanym ruchu w powietrzu można też instalować na balonach na uwięzi, zwanych aerostatami wojskowymi. Taki plan istnieje, nosi kryptonim „Barbara”, ale po ubiegłorocznym zasygnalizowaniu, że coś ma się z nim wydarzyć, na razie nie wydarzyło się nic, o czym zostalibyśmy poinformowani publicznie. Czy „Barbara” zobaczyłaby rosyjski pocisk przekraczający granicę? To zależy od jej czułości (zasięgu i dokładności wykrywania) i miejsca rozmieszczenia. Sytuacja spod Bydgoszczy jest kolejnym argumentem na rzecz stworzenia czegoś w rodzaju optoelektronicznej i radarowej zapory śledzącej ruch powietrzny na małej wysokości.
Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS
Jakie wnioski po Przewodowie?
Już wiemy z oświadczeń generała i premiera, że z braku innych sposobów reakcji w poszukiwanie czy też pogoń za rosyjskim pociskiem wysłane zostały samoloty polskie i sojusznicze, stacjonujące w tym czasie w polskich bazach lub na Litwie. Można dyskutować, czy użycie wielozadaniowych myśliwców do śledzenia pojedynczego celu powietrznego jest zgodne ze sztuką, ale być może te samoloty jako jedyne miały zdolność do jego namierzenia, śledzenia i zestrzelenia. Pytanie, co stało się po wysłaniu myśliwców. Czy cel został rzeczywiście zidentyfikowany, namierzony i zneutralizowany? Czy nie udało się go wyśledzić? Czy jego upadek w szczerym polu był efektem przeciwdziałania strony polskiej, podjętego z rozmysłem i celowo, czy może skutkiem awarii systemów lub wyczerpania się paliwa? A może był wynikiem celowego działania strony rosyjskiej, która postanowiła „na miękko” spenetrować przestrzeń powietrzną NATO, z zamiarem wywołania zamieszania, ale nie wojny. Bo już wiadomo, że pocisk albo nie miał głowicy bojowej, albo nie eksplodowała – inaczej nie widzielibyśmy wbitego w grunt kadłuba ze skrzydłami.
Może się wydawać, że jeśli był to test naszej ochrony powietrznej, to go nie zdaliśmy. Ale czy na pewno? Gdyby działanie Rosjan było zamierzone, raczej efekty tego „sukcesu”, polegającego na udanej penetracji systemu obrony powietrznej, byłyby jakoś wykorzystane propagandowo. Rosja oczywiście mogła czekać, aż Polska odkryje znalezisko, ale nawet teraz nie widać, by było to eksploatowane jako dowód „porażki NATO”. Może obie strony wolałyby milczeć. Z jeszcze innego punktu widzenia obrona powietrzna nie zawsze musi strzelać. Gdy systemy i ludzie ocenią, że nadlatujący cel nie zagraża nikomu i niczemu, można pozwolić mu spaść. W przypadku pocisków manewrujących trudno mieć pewność – właśnie dlatego, że są w stanie zmieniać trasę i manewrować tuż przed uderzeniem. Pole pod Bydgoszczą celem wojskowym się nie wydaje, a jednak incydent trudno lekceważyć.
Bo przecież (ewentualne) niezamierzone – a tym bardziej celowe – wtargnięcie nad Polskę rosyjskiego pocisku manewrującego to kłopot również dla Rosji. W skrajnej sytuacji: casus beli dla konfliktu NATO–Rosja, którego obie strony zdają się nie chcieć. Może m.in. to leżało u podstaw przemilczenia incydentu w Polsce? Jeśli prawdą jest, że pocisk miał związek ze zmasowanym bombardowaniem Ukrainy 16 grudnia, to oznacza, że przeleżał na polskiej ziemi ponad cztery miesiące, zanim został zauważony. Wystawia to nie najlepsze świadectwo zarówno wojsku, jak i cywilnym służbom, które w poszukiwanie „wojskowego obiektu z Rosji” powinny zostać zaangażowane od pierwszych godzin od zaistnienia incydentu. Gdy przy granicy z Rosją lub Białorusią odnajdywane są z reguły przemytnicze drony, ich poszukiwaniem zajmują się policja i straż graniczna. Wojsko powinno oczywiście do ostatnich kilometrów lotu śledzić potencjalny cel wojskowy, ale mogło – co też się zdarza – utracić z nim kontakt. Rejon potencjalnego upadku powinien więc zostać zamknięty i starannie przeszukany, zwłaszcza po sytuacji z 16 listopada, kiedy państwo zostało postawione w stan alarmu po tragicznym upadku na Lubelszczyźnie rakiety pochodzącej najprawdopodobniej z ukraińskiego systemu obrony powietrznej. Jeśli grudniowa data incydentu z rosyjskim pociskiem jest prawdziwa, można powiedzieć, że miesiąc po tragedii z Przewodowa nie wyciągnięto z niej żadnych praktycznych wniosków lub ich przełożenie na procedury i działania okazało się nieskuteczne. W porównaniu z tragicznym – aczkolwiek pechowym – wydarzeniem z listopada to, co wydarzyło się w grudniu, a zostało odkryte w maju, mogło być zdarzeniem o wiele poważniejszym.
Mogło się bowiem okazać, że bezkarnie do Polski wleciał rosyjski pocisk ofensywny, przeznaczony do uderzeń powietrze-ziemia, i to na obiekty o strategicznym znaczeniu. Jeśli, zgodnie ze wstępnymi analizami zdjęć, jest to pocisk manewrujący Ch-55, sytuacja jest o tyle potencjalnie groźniejsza, że broń tego typu może przenosić głowice jądrowe. Jej pojawienie się nad Polską mogło stanowić zagrożenie nie tylko śmiertelne, ale o masowej skali.
Czytaj też: To nie był atak na Polskę. Co to była za rakieta? Jak działa? Wyjaśniamy
Polacy mają prawo wiedzieć
Na szczęście penetracja polskiej przestrzeni powietrznej przez wrogi obiekt nie okazała się atakiem. Gdyby nim była, należało się spodziewać wielu pocisków, których celem nie byłoby pole pod Bydgoszczą, a choćby znajdujące się tu zakłady zbrojeniowe, jak Nitro Chem, produkujący materiały wybuchowe, czy WZL-2, zajmujące się remontami i naprawą samolotów. Pojedynczy pocisk mógłby zostać użyty wyłącznie w skrajnym wypadku ataku z użyciem broni jądrowej. Na tego typu eskalację wobec NATO Rosja nie wydaje się mieć ochoty, skoro np. do tej pory nie zaatakowała nawet linii zaopatrzenia wiodących z Zachodu (w tym Polski) do Ukrainy. Trzeba też zastrzec, że do czasu publikacji (o ile nastąpi) wyników sprawdzeń i badań wojskowych nie wiemy w ogóle, czy znaleziony pod Bydgoszczą pocisk był bojowy, czy może szkolny, pozbawiony głowicy. Fakt, że nie eksplodował, nie jest przesądzający. Rosjanie mogli się zorientować, że coś jest nie tak, i wyłączyć go w locie. Poza tym głowice pocisków uzbrajają się do detonacji na krótko przed zaprogramowanym celem, a w tym przypadku należy raczej wykluczyć, by taki cel znajdował się w Polsce.
Chyba że Rosja była zdeterminowana do ataku pojedynczym pociskiem na kraj NATO, co wydaje się bardzo wątpliwe, ale nie wykluczone. Po stronie Sojuszu powstałby wówczas ogromny dylemat, co z taką sytuacją zrobić. Nawet przelot wrogiego uzbrojenia jest problemem, ale póki nie wyrządza nikomu krzywdy, można go potraktować – i wstępnie należy – jako wypadek. Szczególnie ważne jest w takich sytuacjach zachowanie kanałów kontaktu kryzysowego, by szybko wyjaśnić, co się dzieje i czy mamy wojnę. Brak teraz wiadomości, czy między Polską a Rosją doszło do wymiany jakiejkolwiek korespondencji, pytanie też, czy NATO wykorzystało istniejące metody dekonfliktacji. Można przypuszczać, że tak było, skoro polskie władze i cały Sojusz incydentu nie ujawniły i przez wiele tygodni zachowały milczenie. Z drugiej strony ukrycie tego rodzaju zdarzenia negatywnie świadczy o poziomie otwartości w sytuacji, gdy np. przechwycenia rosyjskich samolotów zbliżających się do terytorium NATO raportowane są z opóźnieniem maksymalnie 48 godzin. Może więc pocisk spod Bydgoszczy wymknął się nie tylko Polakom, ale i całemu NATO?
Wyjaśnianie tej sytuacji bez wątpienia zaangażuje Sojusz i sojuszników, którzy w owym czasie byli aktywni nad Polską. Na szczęście źródeł nie powinno brakować. W polskiej przestrzeni powietrznej na bieżąco operują samoloty z USA, Wielkiej Brytanii, Francji, nawet nie zrzeszonej jeszcze w NATO Szwecji – których misją jest skanowanie i zbieranie danych. Pytanie, czy w konkretnym dniu o konkretnej godzinie było nad Polską coś, co strzegło polskiej, a nie ukraińskiej przestrzeni powietrznej. Gdy Rosja strzelała salwą pocisków, uwaga NATO mogła być skupiona na Kijowie i innych obszarach Ukrainy, a zasięg i kierunek sensorów zaprogramowany na wschód. Przecież nikt nie podejrzewał, że akurat jakiś pocisk zbłądzi (lub zostanie celowo skierowany) nad Polskę. Zapewne od tamtej pory uwaga sojuszników skupia się bardziej na takiej prewencji. Zdarzenie to również wzmacnia postulaty, by Polska posiadała własne samoloty zwiadu, wczesnego ostrzegania i rozpoznania, które, gdyby pełniły dyżur w powietrzu, przynajmniej w teorii mogłyby ułatwić wyjaśnienie incydentu, a być może dokładnie śledzić tor lotu wrogiego pocisku. Wojsko nieposiadające takich środków, czyli takie, jakie mamy teraz, mogło taki pocisk zwyczajnie utracić z pola widzenia. To, że później najwyraźniej nie przyłożyło się wystarczająco do jego odnalezienia, jest inną kwestią, choć nie mniej kłopotliwą do wytłumaczenia.
Spóźnione wyjaśnienia nie bardzo pomogą. Rząd po raz kolejny poległ w komunikacji. Odkrycie na polu było przypadkowe, bez udziału władz. Na szczęście wolne, wiarygodne i profesjonalne media podjęły temat, nie przejmując się rosnącą atmosferą tajności i milczenia wokół spraw wojennych i wojskowych. Polacy, wspólnie składający się na rosnący budżet obronny i często poświęcający swoje plany życiowe, by wspomagać obronę ojczyzny, mają prawo domagać się również informowania o zdarzeniach pechowych i potencjalnie dramatycznych, a nie tylko wysłuchiwać kolejnych samochwalnych przemów. Klimat blokady niestety narasta. Poza sprawą z domniemanym rosyjskim pociskiem niewiele konkretów usłyszeliśmy np. o kolizji samolotów szkolnych Orlik w czasie imprezy z okazji otwarcia lotniska w Radomiu, która mogła zagrażać życiu dwóch pilotów, a także ludziom na ziemi. Było to najpoważniejsze od kilku lat zdarzenie lotnicze z udziałem polskich maszyn wojskowych. Nie wolno nam więc nie patrzeć w górę.
Czytaj też: NATO musi zacisnąć pięść, niekoniecznie atomową