Gość w dom, Bóg w dom – to pobożne życzenie o staropolskiej gościnności. Takiej, która nie zna zmęczenia gospodarzy i zakłada takt przybyłych, którzy w porę się wyniosą. Bo, jak głosi porzekadło, gość i ryba trzeciego dnia cuchnie.
Polszczyzna opiewa tradycję gościnności, którą wykształciliśmy jako kraj leżący w środkowo-wschodniej Europie, rozległy, „mlekiem i miodem płynący”. Z tego też powodu regularnie najeżdżany i łupiony, o granicach z tendencją do płynności. Gościnność to nasza duma, punkt honoru i żelazny punkt wychowania. Źle kogoś podjąć, to hańba. Niewykluczone, że zwyczaj ten podszyty jest zabobonnym strachem, że to nie biedna starowina stanęła w progu, a bogini Demeter w przebraniu, że wpadł nie żebrak, a książę.
Po inwazji Rosji na Ukrainę przyjechało do nas wielu ludzi, którzy nagle pozostali bez domu. Polska gościnność stała się znów słynna na cały świat. A nam trafiła się pierwsza od czasu zakończenia drugiej wojny światowej okazja, by znów stać się społeczeństwem wielokulturowym. Do szkół trafiły dzieci z Ukrainy, których życie zmieniły doświadczenia przerastające wytrzymałość dorosłego, a co dopiero młodego człowieka. Polscy uczniowie stanęli przed zadaniem ułożenia sobie relacji z przybyłymi. To ogromne wyzwanie, któremu sami sprostać nie mogą, nie powinni. Dorośli muszą im w tym pomóc.
Do pomysłu importowania technik integracyjnych należy podchodzić bardzo ostrożnie. Wielokulturowość Zachodu ma paskudny ogon naznaczony piętnem rasizmu, bo Niemcy, Francja, Anglia, Belgia, Włochy, Hiszpania to dawne potęgi kolonialne. Butę wobec „obcych” od niedawna próbuje się kiełznać, z różnym skutkiem. Jest wiele pozytywnych przykładów, ale wciąż nagminne są praktyki pokazywania „innym, gdzie ich miejsce”, demonstrowanie wyższości wobec tych, którzy „nie mówią poprawnie”, czy skazywanie imigrantów na pracę, której nie chcą wykonywać obywatele kraju.