Sytuacja jest bardzo poważna, ale nie grozi globalnym konfliktem. Najważniejsze, że przynajmniej we wstępnej ocenie nie okazała się celowym atakiem zbrojnym Rosji na terytorium państwa NATO. W każdym razie nie traktują jej tak ani polskie władze – jak wynika z wypowiedzi wielu polskich polityków – ani Sojusz Północnoatlantycki czy same Stany Zjednoczone. Eksplozję, która niestety pozbawiła życia dwóch polskich obywateli, wczoraj wieczorem i na pewno jeszcze dziś rano traktuje się oficjalnie jako jednorazowy incydent, tragiczny wypadek wymagający zbadania i wyjaśnienia, a nie jako casus belli.
Wybuchu szerszego konfliktu NATO z Rosją przynajmniej na razie nie będzie. Będzie śledztwo z udziałem międzynarodowych ekspertów, które – raczej szybko – powinno ustalić, co wybuchło we wsi Przewodów i za czyją sprawą to coś na wieś w ogóle spadło.
Czytaj też: Co spadło na Przewodów? Trzy możliwości
Ważne, co ustalą wojskowi i biegli
Główne robocze hipotezy, o których oficjalnie nikt nie mówi, ale które są głównym tematem wymiany poglądów w obronnej branży, wskazują, że pod granicą spadł albo jakiś rosyjski pocisk ofensywny – manewrujący czy nawet balistyczny – albo rakietowy pocisk przechwytujący systemu obrony powietrznej.
W pierwszym przypadku należałoby bić na alarm, bo to jednak rosyjska broń lądująca na terytorium kraju NATO. Ale zarówno miejsce trafienia, jak i jego okoliczności wskazują, że w grę wchodziłaby raczej pomyłka naprowadzania lub usterka techniczna niż celowy i skoordynowany atak na Polskę. W najlepszym razie mogłoby to być testowanie obrony powietrznej. W drugim przypadku mogłoby chodzić raczej o broń produkcji rosyjskiej, ale używaną przez siły zbrojne Ukrainy, która np. chybiła celu. Ale kilkanaście godzin po tragedii nie ma sensu mnożyć spekulacji i hipotez – warto i trzeba czekać na wyjaśnienia władz wojskowych i cywilnych oraz ocenę materiału przez fachowców.
Zwraca jednak uwagę, że po początkowym szoku, iż „coś wybuchło” w Polsce w czasie bezprecedensowej fali rosyjskich bombardowań ukraińskich miast, i po kilku godzinach narad na najwyższym szczeblu, polskie władze zdawały się tonować atmosferę. W pierwszym wystąpieniu szefa BBN Jacka Siewiery i rzecznika rządu Piotra Müllera przypisanie odpowiedzialności za zdarzenie nie padło w ogóle. Sformułowanie o „pocisku produkcji rosyjskiej” znalazło się dopiero w opublikowanym po północy oświadczeniu MSZ, i to wcale nie w jego tytule. Z tym że przemawiający kilkanaście minut później prezydent Andrzej Duda mówił, że chodzi „najprawdopodobniej” o rosyjski pocisk, choć podkreślał, że nie ma pewności, kto go wystrzelił. Rosyjski ambasador został co prawda wezwany do MSZ w celu udzielenia wyjaśnień, ale chyba nikt nie oczekuje, że powie coś innego niż rosyjski resort spraw zagranicznych, który zapewniał, że sugestie o rosyjskim pochodzeniu pocisku to polska prowokacja, mająca na celu wciągnięcie NATO do wojny z Rosją. Wyjaśnienia ambasadora możemy więc sobie darować, jeśli chodzi o sferę faktów. Ważniejsze są słowa prezydenta USA Joe Bidena, który pytany o incydent w Polsce stwierdził, że wydaje się mało prawdopodobne, iż rakieta została wystrzelona z Rosji.
Czytaj też: Chersoń, trzeci mocny cios w armię Putina
Czy Rosja by się odważyła
Jeszcze ważniejsze będzie to, co ustalą śledczy i biegli. Choć w internecie jest mnóstwo obrazków rzekomych pozostałości po pocisku, który eksplodował, trzeba poczekać na ekspertyzy. Premier i prezydent zapewniali, że w śledztwo będą włączeni eksperci z USA i innych krajów NATO. Co sugeruje, że istnieją wątpliwości, skąd nadleciał pocisk, na którym mogą być rosyjskie napisy i który może być rosyjskiej produkcji. Gdyby bowiem chodziło o celowy atak, to śledztwo ekspertów zastąpiłyby dowody natury wojskowej, pochodzące z sojuszniczego systemu obrony powietrznej i antyrakietowej czy też z polskich systemów, o ile były rozmieszczone w pobliżu.
Pytanie też, czy Rosja ważyłaby się zaatakować kraj NATO jednym czy maksymalnie dwoma, o czym mówi część świadków, pociskami. Prezydent Duda zapewniał, że zdarzenie na Lubelszczyźnie było pojedyncze i nic nie wskazuje na jego powtórzenie. A zatem atak czy wypadek? Na razie przeważa wersja druga – z czujnością wobec wersji pierwszej. W relacjonowanych przez prezydenta rozmowach z sojusznikami pojawiał się wątek art. 5 traktatu waszyngtońskiego, czyli zastosowania trybu kolektywnej obrony, a w każdym razie analizowania możliwości jej zastosowania. Również Biden, choć po rozmowie z polskim prezydentem nie wzbraniał się przed wersją o celowym ataku Rosji, to wyraźnie skłaniał się do innej. „Istnieją wstępne informacje, które temu przeczą – nie chcę przesądzać, zanim całkowicie to ustalimy, ale to mało prawdopodobne, z punktu widzenia trajektorii, że została wystrzelona z Rosji” – mówił na Bali, gdzie gości na szczycie G20.
Czytaj też: Nic o Ukrainie bez Ukrainy
Jak teraz działa NATO
A jeśli chodzi o konkretne zapowiedzi i decyzje, to Polska poprzestaje na art. 4 traktatu, czyli formalnych sojuszniczych konsultacjach zdarzenia, które w ocenie kraju członkowskiego może nieść zagrożenie dla bezpieczeństwa, integralności terytorialnej czy stabilności politycznej. Takie konsultacje zwołuje się w sprawach ważnych, ale mniejszego znaczenia – incydentów właśnie, a nie jasnych i oczywistych ataków.
Art. 5 w historii NATO przywołano tylko raz, gdy Ameryka została zaatakowana przez terrorystów z Al-Kaidy, a reszta państw Sojuszu jednogłośnie zdecydowała się wesprzeć USA, najważniejszego sojusznika. W przypadku polskim eskalacja z art. 4 do art. 5 jest jeszcze możliwa, ale wymagałaby konsensusu wszystkich sojuszników, że to, co zdarzyło się pod Hrubieszowem, było atakiem Rosji na Polskę. Tymczasem sama Polska wydaje się co do tego nieprzekonana i niepewna. Nie ma raczej wątpliwości, że pozostali sojusznicy też nie chcieliby z tego powodu rozpoczynać wojny z Rosją ani żadnej zbrojnej eskalacji.
Oczywiście wszyscy, o których wypowiedziach donoszą polskie władze i którzy sami składają takie deklaracje, zapewniają o solidarności, wsparciu i żalu po śmierci polskich obywateli. Dlatego nie są wykluczone kolejne wzmocnienia sojuszniczej obecności wojskowej w Polsce i na wschodniej flance NATO, zwłaszcza jeśli chodzi o systemy obrony powietrznej. Przypomnijmy, że od czasu rosyjskiej inwazji na Ukrainę w Polsce znalazły się amerykańskie baterie Patriot oraz brytyjski system SkySaber – i być może dane z radarów obu instalacji pomogą w wyjaśnieniu incydentu z Przewodowa. O ile tylko te radary były włączone.
Innym wsparciem może być rozpoznanie powietrzne i kosmiczne, jeśli tylko było obecne lub postawione w stan alarmu. Można się tego spodziewać, skoro wybuch po polskiej stronie nastąpił w trakcie największego bombardowania ukraińskich miast przez rosyjskich agresorów. Obawa o pomyłkę, zboczenie jakiegoś pocisku z kursu czy nawet celowy atak na terytorium NATO towarzyszyła od dawna rosyjskim salwom. Można się domyślać, że wtorek był jednym z najbardziej pracowitych dni dla załóg polskich i sojuszniczych systemów obrony powietrznej rozmieszczonych w południowo-wschodnim regionie kraju.
Czytaj też: Putin straszy atomową triadą. Ćwiczenia „Grom” w czasie wojny
Dlaczego ich nie zestrzelono
Tyle że żadna obrona powietrzna nie jest w stanie wykryć każdego zagrożenia ani zneutralizować każdego celu. Nie ma czegoś takiego jak stuprocentowo szczelna tarcza chroniąca przed rakietami, pociskami manewrującymi i modnymi ostatnio dronami uderzeniowymi. W każdym razie do tej pory tego nie wymyślono i nie wprowadzono. Ukraińska obrona powietrzna melduje, że z bezprecedensowej fali około stu pocisków wystrzelonych wczoraj przez Rosję zestrzeliła trzy czwarte, co jest rekordowym osiągnięciem w czasie wojny. Ale nawet przetrzebiona wojną Ukraina ma obronę powietrzną silniejszą od Polski, przynajmniej na dziś, a dostarczane od miesiąca zachodnie systemy nowej generacji sprawiają, że może czuć się coraz pewniejsza. To jeszcze nie tarcza, ale na pewno solidna osłona, nawet jeśli przedostające się przez nią pociski powodują znaczne szkody.
Po polskiej stronie, nawet z systemami sojuszniczymi do dyspozycji, jest znacznie gorzej. Nie jesteśmy w stanie zestrzelić każdego celu powietrznego, który przekracza granice naszego państwa. Prawdopodobnie nigdy nie będziemy. Wojna tuż obok już pokazała swoje tragiczne koszty, wojna na terenie kraju – o ile by kiedykolwiek do takiej doszło – przyniosłaby wyższe. Dlatego najważniejszym doświadczeniem i plusem z sytuacji, której tła do końca nie znamy, jest niebywała mobilizacja sojuszników po stronie Polski. Gdy cztery godziny po incydencie w siedzibie BBN zebrał się komitet ds. bezpieczeństwa i spraw obronnych rządu, Andrzej Duda prowadził rozmowy telefoniczne z sekretarzem generalnym NATO Jensem Stoltenbergiem, prezydentem USA Joe Bidenem, premierem Wielkiej Brytanii Rishi Sunakiem i prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim. Równolegle minister obrony Mariusz Błaszczak odbył rozmowę z sekretarzem obrony USA Lloydem Austinem, szef dyplomacji Zbigniew Rau z sekretarzem stanu Antonym Blinkenem, a szef BBN Jacek Siewiera z doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego USA Jakiem Sullivanem – i to kilka razy, bo poprzez niego umawiał najważniejszą rozmowę prezydentów. To, co mogłoby być atakiem na Polskę, wywołało natychmiastową i pozytywną reakcję wszystkich kluczowych przywódców zachodniego świata. Przetestowaliśmy kanały komunikacji na czas prawdziwego kryzysu.
Podjęte zostały też decyzje dość rutynowe, ale istotne, o podniesieniu gotowości bojowej jednostek odpowiedzialnych za nadzór przestrzeni powietrznej i reagowanie na zagrożenia w tym zakresie. Chodzi głównie o radiolokację sił lądowych i powietrznych oraz lotnictwo. Do tego dochodzi podwyższona czujność cywilnych służb mundurowych, też raczej na wszelki wypadek, bo przecież incydent to jeszcze nie wojna. Podniesienie gotowości może jednak oznaczać, że żołnierze i funkcjonariusze zostaną skoszarowani, wnioski o urlopy pójdą do kosza, a na drogach i w polach będzie widać więcej wojskowego sprzętu i pojazdów. Na jakiś czas zapanuje atmosfera alertu, czujności, mobilizacji, może nawet powszechnej gotowości na najgorsze. Ale, jak można wywnioskować z oświadczeń władz, to na razie raczej ćwiczenia i kiedyś będzie można się rozejść.
Czytaj też: Żyjemy w najgroźniejszym czasie od ostatniej wojny światowej