Piszę ten felieton wczesnym rankiem 11 listopada, o zupełnie barbarzyńskiej porze, takiej, w której wszystkie kominiarki śpią jeszcze na pawlaczach i dopiero za dobrych parę godzin zostaną stamtąd wyjęte i nałożone na patriotyczne twarze polskiej młodzieży idącej na Marsz. Śpijcie, śpijcie zdrowym krzepkim snem, śnijcie o potędze, o wygranej Bitwie Pod Empikiem, niech się nigdy nie ziści, życzę wam rychłego się sprucia, zahaczenia otworem o klamkę i utylizacji w pojemniku na śmieci zmieszane.
Spyta ktoś, zaskoczony kąśliwymi życzeniami składanymi kominiarkom, czy żywię równie przykre uczucia wobec innych rodzajów odzieży. Możliwe, nie przeczę – wszak na widok skrzydeł husarii malowanych na bluzach rosłych chłopów ze Śródmieścia też czuję się nieswojo, podobnie jak wtedy, gdy mijam znaki Polski Walczącej i napisy „Pamiętamy’44” tatuowane na byczych łydkach i bicepsach wypadających spod opiętych jak sznur na baleronie koszulek panów piwkujących na skwerku, gdzie chadzam wysikać swego psa.
A teraz budzi się powoli warszawski świt 11 listopada. Szare jesienne niebo wygrywa ostatecznie pojedynek z mrokami nocy, wilgotna szmata 11 miesiąca roku rozciąga się leniwie nad mostem Poniatowskiego, nad Alejami Jerozolimskimi i nad Palmą. Już zaraz pachnące proszkiem do prania i płynem do płukania koszulki „Śmierć wrogom ojczyzny” zostaną wyjęte z szaf i półek, zapobiegawczo wyprasowane wcześniej i ułożone tam na kupce innych tiszertów przez troskliwe mamy, a może nawet czułe żony, albo i przez samych patriotów, którzy prasowaniem też potrafią oddać Cześć Wielkiej Polsce. Dziś zimno nie będzie, te listopady w antropocenie teraz takie ciepłe i równać się nie mogą z tymi z czasów, gdy Roman Dmowski martwił się tym, że polska kultura w obliczu tej zahartowanej żydowskiej może ulec jakiemuś pęknięciu, złamaniu i dezintegracji.