Nasze Święto Niepodległości ma niewiele ze święta. Jest raczej smutne, mroczne, depresyjne jak listopadowa pogoda: trochę oficjałek, nieduże lokalne imprezy i – punkt kulminacyjny – słynny z corocznych zadym warszawski Marsz Niepodległości. Formalnie marsz organizowany jest przez stowarzyszenie, na czele którego stoi Robert Bąkiewicz, ale w tym roku podobno był bunt na pokładzie. Rozmaite radykalne środowiska prawicowe kontestowały „prawomocność i autentyczność” Bąkiewicza, coraz jawniej występującego w roli, hojnie wynagradzanego, najemnika PiS (więcej w art. „Na prawo od prawicy”). Nie zmienia to faktu, że przez lata Marsz zdominował, ale też medialnie i wizualnie uprowadził święto 11 listopada, nadając mu specyficzny stadionowy styl i atmosferę. Także tegoroczne główne hasło „Silny Naród! Wielka Polska!” wygląda jak skopiowane z flagi sektorówki. To nie jest bynajmniej odwołanie do radosnych uczuć patriotycznych, tam ma brzmieć siła, tam w wykrzyknikach pokazuje się zaciśniętą pięść, tam się żąda wielkości, która – dla kontrastu – wymaga wzgardy wobec jakichś małych ludzi i nie-wielkich narodów. Zwykli „bezobjawowi patrioci” raczej nie mają czego szukać wśród kibicowskich biało-czerwonych uniesień. Toteż na ogół trzymają się z dala od tej jednodniowej narodowej reprezentacji. I tak już ma być, bo wbrew protestom władz stolicy, na mocy wprowadzonych przez PiS przepisów, Marsz Niepodległości właśnie zyskał prawny priorytet jako stałe „wydarzenie cykliczne”.
W Polsce ze względu na złe skojarzenia historyczne żadna formacja oficjalnie nie przyznaje się do nacjonalizmu, mamy w to miejsce często zabawne eufemizmy: są narodowcy, wolnościowcy, ideowi suwereniści, organizacje niepodległościowe, patriotyczne, sam PiS mówi o sobie jako o partii propolskiej.