Polska uruchamia właśnie bezprecedensowy program zakupów uzbrojenia, który nie powtórzy się zapewne do końca tego stulecia. Po pierwsze dlatego, że kupiony sprzęt – modernizowany i ulepszany – pozostanie w służbie przez wiele dekad i wystarczy nawet dla armii powiększonej wedle obecnej wizji MON. Po drugie, zagrożenie ze strony Rosji nie wzrośnie już znacząco powyżej poziomu, na który odpowiedzią są realizowane i zaplanowane inwestycje, a polskie możliwości wchłonięcia uzbrojenia też są w tym planie już maksymalne. I w końcu po trzecie, zadłużenie wynikające z tych i innych wielkich inwestycji rządu będzie tak gigantyczne, że nie pozwoli na kolejną falę wydatków tej skali. A zatem mamy do czynienia z sumą, która nie powtórzy się przynajmniej za życia obecnych pokoleń – również dlatego, że to one będą musiały to wszystko spłacić, więc powtórka raczej się im nie spodoba.
Skąd w ogóle może się wziąć ten bilion? Nie padł przecież w żadnym oficjalnym oświadczeniu, a wydawałoby się, że znana z zamiłowania do wielkich liczb i gigantycznych planów obecna władza nie omieszkałaby ogłosić, że zamierza wydać na zbrojenia aż tysiąc miliardów. Mamy do dyspozycji konkretne wyliczenia, które uzasadniają tę tezę.
Czytaj też: Walka z Rosją będzie długa i ciężka. Kluczowe są rezerwy
Obligacje, czyli zakład z rynkiem
Podczas posiedzenia senackiej komisji obrony narodowej 25 października zastępca szefa sztabu generalnego gen. dyw. Dariusz Pluta poinformował, że obecnie zaplanowana kwota do wydatkowania w ramach Planu Modernizacji Technicznej Sił Zbrojnych (PMT) do 2035 r. wynosi 649 mld zł. To ważna aktualizacja, bo poprzednio ogłoszona przez szefa MON Mariusza Błaszczaka w 2019 r. kwota to 524 mld. Wzrost wynika oczywiście z przeliczenia na nowo poziomu wydatków po uchwaleniu ustawy o obronie ojczyzny i zapisaniu w niej progu 3 proc. PKB. Na zbrojenia, według wytycznych NATO, powinno się przeznaczać minimum 20 proc. tej ogólnej sumy, ale Polska od wielu lat ten poziom przekracza – jest bliżej 30 proc. Co ważne, PMT nie zawiera wszystkich wydatków na sprzęt i uzbrojenie. Niewielka część jest zawarta w corocznych wydatkach bieżących wojska i dotyczy głównie amunicji oraz ekwipunku. To kilka miliardów rocznie, a więc drobnica w porównaniu z PMT.
Dużo większa część wydatków ma pochodzić z nowo utworzonego, też na mocy ustawy o obronie ojczyzny, Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych. To o nim mówił Jarosław Kaczyński, gdy w 2021 r. po raz pierwszy wspominał o możliwościach pozabudżetowego finansowania zbrojeń – wtedy miał na myśli czołgi Abrams. Ten zakup na razie w większości bierze na siebie właściwy budżet MON. Ale fundusz został w maju uruchomiony w Banku Gospodarstwa Krajowego i ma pozyskiwać dodatkowe środki z przeznaczeniem na modernizację, głównie poprzez emisję obligacji skarbowych, czyli wzrost zadłużenia. Zostawiam na boku dywagacje, czy taki sposób finansowania zbrojeń jest optymalny – został wybrany przez rządzących, a opozycja go nie kwestionowała. Wiemy jednak, że pierwsza próba sprzedaży obligacji się nie powiodła – BGK anulował październikowy przetarg, gdy oprocentowanie obligacji rządowych na rynku gwałtownie skoczyło. Ale MON nie rezygnuje z tego mechanizmu i zapowiada wdrożenie go po ustabilizowaniu sytuacji. Według ekonomistów wspierających wizję rządu Polska ma spory margines zadłużania się, a wyzwania z zakresu bezpieczeństwa mają priorytet nad innymi wydatkami. Dług będzie więc zaciągany, nawet jeśli jego warunki nie będą tak korzystne jak kilka lat temu.
W kontekście „biliona na zbrojenia” kluczowa jest proporcja finansowania bezpośrednio z budżetu i tego z funduszu. Pewien pogląd daje projekt budżetu MON na 2023 r. przedstawiony w Sejmie w ostatnim tygodniu października. Z tych danych wynika, że resort planuje finansować obligacjami niemal dwie trzecie przyszłorocznych wydatków zbrojeniowych. Założył, że wyniosą ponad 73 mld zł, z czego 46 mld ma pochodzić ekstra z pozabudżetowego FWSZ. To pewien zakład z rynkiem i wcale nie musi się spełnić. Ale jeśli obligacje zyskają nabywców, a proporcje z przyszłorocznego budżetu miałyby obowiązywać aż do 2035 r., to tylko z dodatkowego funduszu resort zebrałby ponad bilion (plus planowane 649 mld w ramach budżetu).
Te liczby w głowie się nie mieszczą i realistycznie patrząc, należy dokonać korekty w dół. Nie wiemy, w jakim stopniu uda się zrealizować emisje zbrojeniowych obligacji w najbliższych kryzysowych latach i w jaki sposób wpłynie to na plany zakupowe resortu. Jednak nawet przy zmniejszonej emisji zbrojeniowego długu Polska wyda na zbrojenia do 2035 r. znacznie więcej niż tylko „budżetowe” 649 mld. Zresztą nawet ta ostatnia kwota jest na tyle znacząca, że w debacie o publicznych wydatkach nie wolno jej pominąć.
Jak się dziś wydaje, tylko wielkie załamanie finansowe, którego nie da się całkiem wykluczyć, byłoby w stanie pokrzyżować te plany. Priorytet wojskowo-zbrojeniowy jest dość szeroko akceptowany w opinii publicznej i co do zasady niekwestionowany przez opozycję. Z jej strony padają słowa o „megalomanii i chaosie” w decyzjach Błaszczaka, zapowiedzi przejrzenia kontraktów, a nawet groźby zerwania niektórych z nich. Tylko że – jak wskazywał w Senacie gen. Pluta – decyzje MON mają podbudowę w postaci aktualizacji Planu Rozwoju Sił Zbrojnych dokonanej w Sztabie Generalnym. Jest to z zasady dokument tajny, ale generałowie z ulicy Rakowieckiej pewnie mocno by protestowali. Po stronie armii stanąłby jej konstytucyjny zwierzchnik Andrzej Duda.
Z drugiej strony nie oznacza to, że ten częściowo wirtualny „bilion” jest nie do ruszenia po zmianie władzy, ale wydatki zbrojeniowe liczone w setkach miliardów są w perspektywie dekady nieuniknione. A to każe się pilnie zastanowić nad ich sensownym wykorzystaniem.
Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk
Co kiedyś mówili politycy PiS
Sensownym, to znaczy uwzględniającym nie tylko potrzebę dozbrojenia i wymiany sprzętu, ale przekładającym się na korzyści ekonomiczne, postęp naukowo-techniczny, innowacje oraz sukces eksportowy krajowego przemysłu (nie tylko obronnego). Wszyscy, którzy kiedykolwiek musieli bronić podnoszenia wydatków zbrojeniowych, zapewniali, że dzięki temu powstanie wiele wynalazków, a marża na sprzedaży eksportowej jest wysoce lukratywna.
Od polityków PiS – gdy jeszcze nie sprawowali władzy – wiele razy słyszeliśmy, że polityka zbrojeniowa i wydatki na wyposażenie armii mają być „kołem zamachowym gospodarki”. O ile w czasie rządów ich poprzedników mogło to być zaledwie kółko (dopiero w 2016 r. wydatki zbrojeniowe osiągnęły poziom 10 mld zł), o tyle dziś za sprawą uruchomionych setek miliardów (czy nawet biliona) koło to ma gigantyczną średnicę, a jego puszczenie w ruch mogłoby wywołać niesamowite siły. Skierowanie choć niewielkiej części tak gigantycznego strumienia pieniędzy do ośrodków naukowo-badawczych, wojskowych laboratoriów, uczelni i przemysłu mogłoby wywołać efekt kaskadowy, pobudzający rozwój innowacji na wiele lat. Z kolei wpuszczenie tak wielkich sum wyłącznie w kanał zakupów importowych wydrenuje kraj z zasobów i w perspektywie dekad zuboży.
Niestety, kilka pierwszych obrotów tego koła nie wskazuje, żeby miało nabrać pędu w kierunku przemysłu i nauki niepowiązanych bezpośrednio z uzbrojeniem. Udział firm zbrojeniowych w wielkich pakietach zamówień jest bezdyskusyjny – generałowie mający dziś największy wpływ na decyzje MON dobrze wiedzą, że bez ustanowienia w kraju przynajmniej bazy remontowo-naprawczej żadna importowana broń nie będzie sprawna dłużej niż kilka tygodni. Wojskowi widzą też doskonale na przykładzie Ukrainy, że do każdego systemu uzbrojenia muszą mieć duży zapas amunicji, a tę najlepiej i najtaniej produkować na miejscu. Ale horyzonty, interesy i potrzeby mundurowych rzadko wykraczają poza to niezbędne (dla nich) minimum. I nawet trudno generałom się dziwić – zadaniem wojska jest obrona kraju. Ono chce najlepszego sprzętu, niekoniecznie najtańszego, niekoniecznie produkowanego w kraju czy wymyślonego w Polsce. Dla wojskowych nie ma większego znaczenia, czy pieniądze wydane na sprzęt zwiększą potencjał narodowej gospodarki, uczelni, sektora B+R. Dla nich liczy się siła ognia, zasięg, poziom sprawności, wyższość własnej broni nad tą, którą dysponuje przeciwnik – bo muszą go pokonać.
Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?
Czy Błaszczak znajdzie czas
Tyle że państwo ma jeszcze inne potrzeby, interesy i ambicje. Dlatego gdy w grę wchodzi wydanie tak wielkich pieniędzy ze świadomością zadłużenia przyszłych pokoleń, kwestia strategii wykorzystania tych funduszy jest paląca. Chodzi o strategię obronno-technologiczno-przemysłową, która za ułamek pieniędzy wydawanych w bieżącej dekadzie budowałaby kompetencje na resztę stulecia.
Dlaczego nie powołać polskiego odpowiednika amerykańskiej agencji DARPA, wynajdującej innowacyjne perełki i przekształcającej je w nowatorskie produkty? Czemu nie stworzyć „tajnych” laboratoriów pracujących nad bronią przyszłości (i nie tylko nad nią)? Co przeszkadza, by jednocześnie z produkcją uzbrojenia zająć się jego skuteczną promocją na świecie? Czy jesteśmy w stanie stworzyć narzędzia gwarantujące, że transfer technologii od nowych partnerów w gigantycznych umowach nie skończy się na licencyjnym „klepaniu blach”, bez polskiego udziału w marży za pomysł i rozwój?
Niepokojące są sygnały, że nikt się tym nie przejmuje. PGZ rozmawia o „pakiecie koreańskim”, ale dopiero po ogłoszeniu umowy z dostawcami. Część decyzji zakupowych wprost zagraża wdrożeniu projektów opracowywanych latami w Polsce. Budżet MON na badania i rozwój od lat systematycznie spada. Szerokiej strategii innowacyjnej przekładającej wydatki obronne na gospodarkę po prostu nie ma. Minister Błaszczak lubi powtarzać, że wszystkiego kupuje na potęgę, bo nie ma czasu. Oby znalazł chwilę na zastanowienie, zanim rozdysponuje być może nawet cały bilion złotych.
Czytaj też: Patrioty dotarły, Wisła płynie. Polska obrona antyrakietowa staje się faktem