Kraj

Na Bałtyku robi się bardzo groźnie. Czy Polska ma się czym bronić?

Ukończony po 20 latach okręt „Ślązak” został „wykastrowany” z prawdziwie bojowej roli i dopiero teraz myśli się o jego dozbrojeniu. Ukończony po 20 latach okręt „Ślązak” został „wykastrowany” z prawdziwie bojowej roli i dopiero teraz myśli się o jego dozbrojeniu. Marek Świerczyński / Polityka
Wicepremier Mariusz Błaszczak polecił szefowi sztabu generalnego opracowanie nowych rekomendacji dotyczących obrony Bałtyku. Czy poza politycznym piarem chodzi w końcu o realne inwestycje w zaniedbane siły morskie? Na razie dominacja „lądu” i „powietrza” w zakupach broni trwa w najlepsze.
Akademia Marynarki Wojennej w GdyniAkademia Marynarki Wojennej w Gdyni/Facebook Akademia Marynarki Wojennej w Gdyni

Dopiero cztery dni po tajemniczych wyciekach gazu z rurociągów systemu Nord Stream publicznie zabrał głos człowiek, który przynajmniej w teorii powinien najpilniej śledzić sytuację bezpieczeństwa wokół polskich granic, w tym morskich. Wicepremier, szef MON Mariusz Błaszczak, jak to ma w zwyczaju, swój ważny komunikat ogłosił na Twitterze: „Zgodnie z decyzją, którą podjęliśmy podczas środowego posiedzenia Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i Spraw Obronnych, poleciłem szefowi Sztabu Generalnego Wojska Polskiego przeprowadzenie konsultacji z szefami obrony Danii, Szwecji i Norwegii oraz wypracowanie rekomendacji dotyczących bezpieczeństwa na Bałtyku”.

Ten z pozoru neutralny wpis kryje kilka poważnych znaków zapytania. Po pierwsze: dlaczego Błaszczak pomija w swoich wytycznych Niemcy, kraje bałtyckie, Finlandię, wreszcie obecne wojskowo w regionie Stany Zjednoczone? Po drugie: dlaczego musi zlecać coś, co powinno mieć miejsce w ramach stałych konsultacji sojuszniczych? Po trzecie: czy do skutecznej obrony polskich interesów na Bałtyku potrzebne są jakieś nowe wytyczne, czy może Polska nie ma strategii morskiej?

Znany od czterech lat styl pracy i komunikacji ministra obrony każe sądzić, że publiczne polecenie skierowane do najważniejszego oficera w kraju ma przede wszystkim zwrócić uwagę na samego polityka PiS i zaangażowanie rządu w opanowanie kolejnego nagłego kryzysu. Błaszczak przy okazji ujawnił, że sytuację na Bałtyku omawiał w minioną środę najważniejszy rządowy komitet, niegdyś kierowany przez Jarosława Kaczyńskiego. To sygnał czujności, choć nieco spóźnionej. Należałoby się zastanowić, czy kryzysowe posiedzenie nie powinno zostać zwołane dzień wcześniej, we wtorek, gdy bałtycki incydent gazowy stał się już tematem nr 1 i wszyscy zastanawiali się nad jego przyczynami i następstwami. Ale wówczas rząd i partia rządząca, w tym wicepremier Błaszczak, byli zajęci celebrowaniem uruchomienia gazociągu Baltic Pipe.

NATO: Inwestujcie w okręty. MON: Nie teraz

Oto pojawił się sprawca

Celowe wysadzenie (co dziś jest najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń) podmorskiego rurociągu o strategicznym znaczeniu na – do tej pory – bezpiecznych wodach jest w polskiej i regionalnej skali wydarzeniem bezprecedensowym, ruchem tektonicznym podnoszącym skalę zagrożeń skokowo i o kilka rzędów wielkości. Na Bałtyku nigdy z czymś podobnym nie mieliśmy do czynienia i choćby dlatego, niezależnie od kwestii przypisania sprawstwa (wykonawczego i kierowniczego), sytuacja powinna zmienić postrzeganie bezpieczeństwa bałtyckich wód.

Oto pojawił się sprawca – aktor państwowy bądź pozapaństwowy – zdolny do unieruchomienia, być może na zawsze, instrumentu nie tylko ekonomicznego, ale politycznego, wiążącego do tej pory Rosję z Zachodem, przynajmniej z jego europejską częścią. Jeśli za tym odcięciem stoi sama Rosja, oznacza to nie tylko, że ma zdolności pozwalające na rozwalenie dowolnego bałtyckiego rurociągu, kabla energetycznego, internetowego czy każdej innej instalacji podwodnej, ale i że stać ją na dokonanie przyspieszonego, natychmiastowego „decouplingu”, zerwania najważniejszych więzów z Zachodem. A to nic innego jak wstęp do wojny.

Jeszcze dobitniejszą, kolejną deklaracją woli i gotowości do wojny Rosji z Zachodem było piątkowe przemówienie Władimira Putina przy okazji podpisania umów o bezprawnej inkorporacji czterech okupowanych regionów Ukrainy. Putin wygłosił jedno z najbardziej horrendalnych przemówień w politycznej karierze, łącząc w jedno wątki religijne, historyczne, wojskowe, obyczajowe i społeczne nie tylko po to, by usprawiedliwić prowadzoną przeciw Ukrainie wojnę, ale by mentalnie utwierdzić Rosjan, że są na wojnie z Zachodem. A raczej że Zachód jest na wojnie z Rosją, więc trzeba się bronić. Wszystko to są już znane wykwity putinowskiej myśli politycznej i ogólnie nie zaskoczyły nikogo z obserwatorów. Jednak tym razem towarzyszył im kolejny, większy niż dotychczasowe, zabór ziem sąsiedniego kraju, masowy pobór do wojska oraz retoryka nuklearna o nowym, groźnym zabarwieniu.

Mowa Putina była tyleż przerażająca, co groteskowa. W Rosji codziennie przybywa dowodów, że wizja świętej wojny ruskiego miru ze zgniłym Zachodem nie kusi zbyt wielu Rosjan. Nawet głos Putina, który do wiwatującego tłumu na pl. Czerwonym usiłował krzyczeć „urra”, łamał się i rwał. To może więc być wojna na słowa i krzyki, coraz słabsze. Niestety może też przeistoczyć się w katastrofę, jakiej ludzkość nie widziała od ponad 70 lat. Putin zapewne nie bez celu wspomniał, jakoby USA ustanowiły precedens użycia broni jądrowej przeciwko cywilnym japońskim miastom Hiroszimie i Nagasaki oraz że to zachodni alianci „bez potrzeby” bombardowali Drezno, Hamburg i Kolonię w czasie II wojny światowej, „by zastraszyć nasz kraj i cały świat” (!).

Malując obrazy nuklearnej pożogi i burz ogniowych nad miastami, Putin zarzucił Zachodowi najnowszą „zbrodnię”: sabotaż prowadzący do zniszczenia rurociągów Nord Stream na dnie Bałtyku. Rosyjski dyktator nie ma wątpliwości, że to robota Anglosasów, ale nie ujawnił, czy i jaką ma dla nich odpowiedź.

Czytaj też: Kto się boi fregat?

Na szczęście jest NATO

Niezależnie od tego, co, gdzie, jakimi metodami i przeciw komu może szykować Putin, kwestia bezpieczeństwa instalacji podmorskich i nawodnych na Bałtyku awansowała na listę priorytetów. Rosja – jeśli to ona – pokazała sąsiadom, że ma narzędzia podwodnego zniszczenia i nie zawaha się ich użyć. Sam fakt posiadania odpowiedniego sprzętu i zdolności jego użycia nie jest zaskoczeniem. Włączenie ich do zestawu narzędzi wojny hybrydowej zmusza jednak do przeglądu potencjału ochronnego i obronnego po stronie zagrożonych, w tym Polski.

To dzieje się od samego początku u naszych sojuszników w NATO i Unii Europejskiej. Do rozpoznania skali incydentu Dania i Szwecja wykorzystały środki wojskowe, najszybsze, pozostające w stałej dyspozycji decydentów, najdokładniejsze. W powietrze poszły samoloty rozpoznawcze i śmigłowce – to dzięki nim po raz pierwszy mieliśmy okazję naocznie przekonać się o widocznej na powierzchni morza skali wycieku gazu. Z ostrożności ruch okrętów nawodnych bezpośrednio w strefie zdarzenia został ograniczony. Ale Dania wysłała w pobliże fregatę Absalon, na pokładzie której również może bazować śmigłowiec, a nawet dwa.

Dokładniejsze zbadanie przyczyn i natury samego incydentu będzie wymagać zejścia pod wodę. Pytany o to prezydent USA Joe Biden powiedział, że Amerykanie „wyślą nurków” w celu naocznej inspekcji rur Nord Stream. Oczywiście będzie się musiało odbyć w asyście całej grupy okrętów nawodnych, zaplecza w postaci śmigłowców ewakuacji powietrznej, niewykluczone, że przy dyskretnej obecności okrętu podwodnego US Navy. Co byłoby nie lada wydarzeniem, bo atomowe jednostki amerykańskie (innych nie ma we flocie) na Bałtyk się raczej nie zapuszczają. Łatwiej i wcześniej da się na dno Bałtyku wysłać różnego rodzaju pojazdy podwodne, sterowane i autonomiczne, które dzięki kamerom i innym czujnikom będą mogły nieco rozjaśnić okoliczności zdarzenia. Trzeba mieć świadomość, że w czeluściach Bałtyku na głębokości ok. 70 m panuje ciemność, a przejrzystość wody nie pozwala czasem zauważyć detali dalej niż na wyciągnięcie ręki.

Czytaj też: Czego przez dwa lata nie kupił MON Macierewicza?

Wyrzuty sumienia

Zestaw środków użytych w reakcji na incydent przez kraje położone bliżej miejsca zdarzeń jest jednocześnie najkrótszą listą największych i wciąż niezrealizowanych potrzeb polskiej Marynarki Wojennej.

Nowoczesne fregaty, zresztą konstrukcyjnie wywodzące się od duńskiego Absalona, jeszcze nie weszły nawet w fazę budowy, a do służby wejdą pod koniec dekady. Dobrze, że je zamówiono, ale wszyscy już chyba widzą, jak bardzo spóźniona to inwestycja. Nowoczesne śmigłowce morskie, zresztą niemal identyczne jak duńskie EH101, też zostały co prawda zamówione, ale ich dostawa już notuje opóźnienie. Gdyby PiS nie zerwał kontraktu na caracale, ich morska wersja byłaby w służbie. Nie oznacza to, że zamówione ostatecznie kilka lat później AW101 są gorsze, tyle że na razie ich po prostu nie ma. Samoloty patrolowe zdolne do długotrwałych lotów, wyposażone w rozmaite sensory, to jeden z niezrealizowanych planów polskiej modernizacji i (być może) wyrzutów sumienia władz. Programy Rybitwa i Płomykówka, pomyślane jako latające oczy, uszy oraz mózgi pracujące dla całych sił zbrojnych, od lat nie ruszyły z miejsca, mimo że wybór konstrukcji dostępnych na rynku i kupowanych przez sojuszników sprowadza się do dwóch, trzech maszyn.

Najgorzej jest w dziedzinie okrętów podwodnych. Polska pod rządami PiS w praktyce utraciła zdolności operowania pod wodą, mimo że jeszcze nie utraciła wszystkich maszyn. Zdolność jedynego ORP „Orzeł” do wykonywania pełnego spektrum misji stoi jednak pod dużym znakiem zapytania. Poza tym jeden okręt to o wiele za mało jak na polskie – morskie – problemy i potrzeby.

Na tym tle paradoksem jest, że Polska dysponuje zaawansowanymi technologiami bezzałogowych pojazdów podwodnych, zarówno rozpoznawczych, jak i „uderzeniowych”, a także wyspecjalizowanymi ekipami nurków. Gdyby bardzo chciała, byłaby w stanie nawet wykonać atak na podmorską instalację taką jak rurociąg. Służyć temu mogłyby podwodne drony, podobne do niewielkich sterowanych i inteligentnych torped, skonstruowane z myślą o wykrywaniu i detonacji min na głębokości nawet 400 m. Głuptak, bo tak nazywa się ta miniaturowa „żółta łódź podwodna”, przenosi kumulacyjny ładunek wybuchowy zdolny do rozerwania miny, ale i burty okrętu.

Głupi nie jest: na pokładzie mieści niewielki sonar, kamery, lasery, baterie zdolne utrzymać go na czuwaniu przez dobę, sterowany jest przez dwukilometrowej długości światłowód. Co ciekawe, nie jest to wyrób przemysłu, a współpracujących z Marynarką Wojenną uczelnianych warsztatów Politechniki Gdańskiej. Inżynierowie z tej uczelni zbudowali też większe urządzenie pływające, zwane Morświnem, będące wysuniętą bazą dla podwodnych „granatów” typu Toczek. Nosicielami obu systemów są nowej generacji okręty „Kormoran II”, zwane niszczycielami min, ale mogące spełniać wiele innych funkcji. Seria trzech pierwszych została zbudowana, umowa na kolejne trzy zawarta – flota małych okrętów się rozrasta, ale do pełnej zdolności ochrony i obrony coraz rozleglejszych interesów morskich Polsce daleko.

Czytaj też: „Możemy zginąć”. O liście w sprawie ORP „Orzeł” i o odpowiedzi MON

Zaniedbania

Polska przez lata uważała się za państwo „przybrzeżne”, skupione na domenie lądowej, traktujące morze jako przestrzeń drugiej kategorii ważności. Pomimo rosnących inwestycji w porty, instalacje przybrzeżne, łącza energetyczne i gazowe biegnące po dnie Bałtyku kwestia ich ochrony i obrony jakoś nie przedostawała się do świadomości polityków.

Zaniedbanie Marynarki Wojennej stało się legendarne. Podczas gdy jedni decydenci zaklinali rzeczywistość, mówiąc o „beznakładowej” budowie okrętów, inni zasłuchani byli w pokrętną narrację o Bałtyku jako „małym i płytkim jeziorze”, na którym „najlepszym okrętem jest samolot”. Gdyby jeszcze kupowali owe samoloty do patrolowania obszarów morskich, byłoby pół biedy, ale skończyło się na... niekupowaniu okrętów. W efekcie dwie poamerykańskie fregaty dożywają swoich dni, choć nadal dzielnie reprezentują biało-czerwoną banderę na sojuszniczych manewrach. Ukończony po 20 latach okręt „Ślązak” został „wykastrowany” z prawdziwie bojowej roli i dopiero teraz myśli się o jego dozbrojeniu. Trzy małe okręty rakietowe „Orkan” mają co prawda na pokładzie nowoczesne pociski RBS-15, ale nie są zdolne obronić się przed salwą odwetową. Najsilniej uzbrojona jednostka naszej floty porusza się po lądzie ciężarówkami, na których przewozi wyrzutnie pocisków NSM, a na morze schodzi tylko na pokładzie starych okrętów transportowych.

Najbardziej obciążającym skutkiem wielu lat antybałtyckiej strategii jest upadek polskich zdolności podwodnych, o dumnej przecież tradycji. Upadek ten był zawiniony przez kilka kolejnych ekip, a ostatecznie przypieczętowany przez wstrzymanie programu Orka przez rząd PiS – przy braku ekwiwalentu w postaci kolejnych używanych okrętów podwodnych. Rosyjskie (lub czyjekolwiek) uderzenie na podwodne instalacje o strategicznym znaczeniu może być otrzeźwiającym szokiem i uzmysłowić krytyczny stan polskich zdolności morskich. Jest to jednak lekcja wyrównawcza po egzaminie oblanym w pierwszym terminie.

Morska „dyrektywa” Błaszczaka może przynieść pozytywne skutki, o ile zostanie potraktowana serio. Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że zwrócenie uwagi na poziomie Komitetu ds. Bezpieczeństwa, zwłaszcza gdy zasiadał w nim Jarosław Kaczyński, oznaczało galop w kierunku pozyskania brakujących zdolności i wydawanie kroci na brakujące uzbrojenie. Teoretycznie mogłoby to oznaczać, że Polska w trybie pilnym dokona kolejnego przestawienia priorytetów i uzupełni braki w domenie morskiej, wciąż zaniedbywanej na tle deklarowanych gigantycznych zakupów zbrojenia lądowego i bardzo dużych w sferze lotnictwa.

Wyobraźmy sobie, że w zapale pilnowania każdej mili kwadratowej Bałtyku MON kupi wreszcie nowe – albo chociaż używane – okręty podwodne, morskie samoloty patrolowe lub bezzałogowce: nawodne, podwodne i latające, zdolne do rzeczywistego dozoru, monitoringu, śledzenia i zwalczania zagrożeń na wodzie, pod wodą i w powietrzu. Marzenie takie może w tej chwili mieć wielu polskich marynarzy, choć większość z nich zapewne sama karci się w myślach za nieuzasadniony optymizm. Dominacja „lądu” i „powietrza” w zakupach broni trwa w najlepsze i nie zanosi się na jej detronizację. „Morze” może co najwyżej liczyć na chwilową falę zainteresowania.

Czytaj też: Stare okręty i morze. Polska pod wodą staje się bezbronna

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną