Po przesłaniu poprzedniego felietonu do redakcji, a przed jego opublikowaniem miała miejsce uchwała Sejmu RP z 14 września 2022 r. w sprawie dochodzenia przez Polskę zadośćuczynienia za szkody spowodowane przez Niemcy w czasie II wojny światowej. Uchwała m.in. „wzywa Rząd Republiki Federalnej Niemiec do jednoznacznego przyjęcia odpowiedzialności politycznej, historycznej, prawnej oraz finansowej za wszystkie skutki spowodowane w Rzeczypospolitej Polskiej i obywatelom Rzeczypospolitej Polskiej w wyniku rozpętania II wojny światowej przez III Rzeszę Niemiecką”, dalej stwierdza, że „Rzeczpospolita Polska nigdy nie otrzymała rekompensaty za straty osobowe oraz materialne spowodowane przez państwo niemieckie. Nigdy nie otrzymała też zadośćuczynienia za ogrom krzywd wyrządzonych polskim obywatelom. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej oświadcza, że należycie reprezentowane państwo polskie nigdy nie zrzekło się roszczeń wobec państwa niemieckiego. Twierdzenie, że roszczenia te zostały prawomocnie wycofane lub przedawnione, nie ma żadnych podstaw – ani moralnych, ani prawnych. Krzywda milionów Polaków krzyczeć będzie, dopóki nie zostanie sprawiedliwie naprawiona”.
Projekt uchwały przedstawił p. Mularczyk, główny dobrozmienny pracownik reparacyjny. Potem była dyskusja, w której przede wszystkim miało miejsce wzajemne obkładanie się razami przez posłów partii rządzącej i posłów opozycji. Pierwsi zarzucali drugim politykę proniemiecką na szkodę Polaków, a drudzy pierwszym to, że problem reparacji został podniesiony przede wszystkim dla propagandy wyborczej i przykrycia inflacji.
Dobrozmieńcy formułowali swoje obiekcje w nader malowniczy sposób, np. p. Kowalski prawił: „Partia niemiecka podnosi głowę w Polsce. Mówicie po polsku, a myślicie po niemiecku”, p. Ozdoba: „Muszę przyznać, że Republika Federalna Niemiec poczyniła bardzo dobrą inwestycję w Platformę Obywatelską. Pieniądze na KLD [chyba Kongres Liberalno-Demokratyczny], późniejszy brak reparacji, wycofanie się... Właściwie na początku zaprzeczaliście idei reparacji”.
Zgłoszono kilka poprawek, m.in. postulowano zmianę „reparacji” na „zadośćuczynienie”, na co przystano. Głosowanie nad całością przyniosło następujący wynik: głosowało 437 posłów, za – 418, przeciw – czterech, wstrzymało się – 15, nie głosowało – 23. Można więc powiedzieć, że uchwała została przyjęta ponadpartyjnie, co jest wyjątkową rzadkością w polskim życiu politycznym.
Czytaj też: Polska gryzie niemiecką rękę
Reparacje to nie zadośćuczynienie
Wracam do tej kwestii, bo uważam, że uchwalony tekst jest źle sformułowany, ilustruje, że posłowie zarówno Zjednoczonej Prawicy, jak i opozycji nie bardzo orientują się w „reparacyjnej” materii, uchwała niczego specjalnego nie spowoduje, a w jednym punkcie jest bardzo niebezpieczna.
To, że posłowie opozycji głosowali za, jest zrozumiałe, w innym przypadku natychmiast zostaliby oskarżeni o to, że reprezentują interesy niemieckie. Jest wysoce prawdopodobne, że pisia chytrość na tym m.in. polegała, aby wciągnąć opozycję w taki kanał. O tym, że posłowie obu przeciwnych obozów nie bardzo rozumieją, w czym rzecz, świadczy zmiana nagłówka uchwały, tj. zastąpienie reparacji zadośćuczynieniem. Poprawka została zgłoszona przez p. Bartoszewskiego z Koalicji Polskiej. Wprawdzie jego propozycja opiera się na słusznej presumpcji, że reparacje i zadośćuczynienia są różnymi formami rekompensat finansowych, ale milcząco zakłada, że podstawa reparacji wojennych od Niemiec wyczerpuje się w postanowieniach jałtańsko-poczdamskich.
To, że taki pogląd jest nietrafny, wyjaśniałem w poprzednim felietonie i nie będę do tej kwestii wracał. Niemniej jeszcze raz zaznaczę, że Polska ma prawo domagać się od RFN właśnie reparacji wojennych w formalnoprawnym znaczeniu. Oczywiście droga do tego jest trudna, zarówno dyplomatyczna, jak i sądowa, ale to odrębny problem.
Inną sprawą jest zadośćuczynienie na rzecz osób poszkodowanych w wyniku wojny. Niemcy już wykorzystali niejasność uchwały Sejmu RP – kanclerz Scholz stwierdził, że RFN traktuje zadośćuczynienie poważnie, ale sprawę reparacji uważa za zamkniętą. Otóż jest taką, ale nie w ogóle, tylko w świetle postanowień jałtańsko-poczdamskich.
Trzy sformułowania uchwały są zdecydowanie niewłaściwe. Po pierwsze, to nie RP ma otrzymać zadośćuczynienie za straty osobowe i szkody indywidualne, ale ci, którzy je ponieśli, lub ich spadkobiercy. Po drugie, nonsensem jest domaganie się rekompensaty za „wszystkie skutki spowodowane w Rzeczypospolitej Polskiej i obywatelom Rzeczypospolitej Polskiej w wyniku rozpętania II wojny światowej przez III Rzeszę Niemiecką”, ponieważ jest to nie do oszacowania, nie mówiąc już o tym, że niektórzy obywatele RP na tym skorzystali. Gdzieś w internecie przeczytałem, że Niemcy mogą odliczyć od reparacji wartość węgla wydobytego z kopalń leżących przed wojną na terenach niemieckich. Jest to koncept absurdalny, ale gdy mowa o wszystkich skutkach II wojny, czemu tego nie brać pod uwagę...
Po trzecie, przecież nie tylko obywatele polscy zostali pokrzywdzeni przez Niemców na ziemiach polskich w czasie II wojny. Co np. powiedzieć o ok. 400 tys. Żydów węgierskich zamordowanych w Auschwitz-Birkenau w 1944 r.? Wprawdzie nie należy przesadzać z precyzją w takich tekstach jak omawiana uchwała, ale też nie można popełniać rażących nieścisłości.
Czytaj też: Kujawiak reparacyjny
Tusk robi „krok za daleko”
Kolejnym problemem jest sformułowanie: „Sejm Rzeczypospolitej Polskiej oświadcza, że należycie reprezentowane państwo polskie nigdy nie zrzekło się roszczeń wobec państwa niemieckiego”. Wprawdzie ma ono głęboki sens propag(r)andowy w świetle poczynań tzw. dobrej zmiany, a w szczególności niejako legitymizuje bajdurzenie p. Morawieckiego o jedynie notatce w „Trybunie Ludu”, a także pozwala na „ozdobne” (od nazwiska p. Ozdoby) oskarżanie opozycji o politykę proniemiecką za rzekome zrzeczenie się reparacji.
Gorzej, że fragment o nienależytej reprezentacji jest zwyczajnie nieodpowiedzialny, ponieważ daje możliwość podważenia dowolnego traktatu międzynarodowego ratyfikowanego przez Polskę w latach 1944–89. Niektórzy przedstawiciele i propag(r)andyści tzw. dobrej zmiany sami sugerują, że Niemcy oficjalnie kwestionują obecne granice Polski. Pan Scholz rzekł w Poczdamie: „Chciałbym powiedzieć, patrząc na Donalda Tuska, jak wielkie znaczenie mają układy, które wynegocjował Willy Brandt. Granica Niemiec i Polski jest ustalona raz na zawsze po setkach lat historii i nie chciałbym, żeby jacyś ludzie szperali w książkach historycznych, żeby wprowadzić rewizjonistyczne zmiany granic. To musi być dla nas wszystkich jasne”.
Chyba jednak nie jest. Pani Mazurek, europosłanka z ramienia PiS, skomentowała to tak: „Bezczelne insynuacje Scholza o rewizji granic. To desperacki atak tchórzostwa w obliczu odpowiedzialności oraz zadośćuczynienia za bandycką napaść na Polskę i wymordowania milionów jej obywateli. Tusk bił brawo, czy wydał ostre oświadczenie?”, a TVP (Dez)Info podsumowała: „Olaf Scholz w obecności Donalda Tuska grozi Polsce i straszy rewizją granic”. Pan Matecki, szczeciński radny z Solidarnej Polski, retorycznie pyta i jednoznacznie odpowiada: „Czy Donald Tusk oficjalnie przestał być już polskim politykiem? Kanclerz Niemiec dziękuje Tuskowi za obronę niemieckiej racji stanu w sprawie reparacji wojennych i przywołuje możliwość rewizji polsko-niemieckich granic. To jest krok za daleko Tuska”.
Czytaj też: Czy dziś Polsce należą się reparacje wojenne?
Marketing reparacyjny prezesa
Wyżej odnotowane „implikacje”, rzekomo wypływające z wypowiedzi Scholza, najwyraźniej zdenerwowały p. „Trotyla” Gmyza, rutynowanego dziennikarskiego majstra od kampanii antyniemieckich na rzecz tzw. dobrej zmiany. Napisał tak: „Jak jestem krytyczny wobec polityki @Olaf Scholz, to jednak muszę stwierdzić, że nie groził on wczoraj w Poczdamie (sic!) zmianą granic. Ktoś nie zrozumiał ani znaczenia, ani kontekstu tej wypowiedzi i rozpętał burzę”. Pani A. Romaszewska, dziennikarka zachowująca dystans zarówno wobec Zjednoczonej Prawicy, jak i opozycji, zgromiła p. Małeckiego, stwierdzając: „Co za bzdury Pan pisze? Nic o żadnej rewizji granic nie było. Słuchałam na żywo w Poczdamie. Są granice walki politycznej, choć u nas wydaje się, że nie ma”.
Może jednak zdarzyć się w przyszłości, że jakiś polityk niemiecki, rewizjonista w dawnym sensie, powie: „OK, ale przecież Sejm RP oficjalnie stwierdził, że Polska nie była należycie reprezentowana w 1970 r. Podobne stanowisko zajęli niektórzy polscy oficjele, w tym jedna europosłanka i jeden wiceminister, a także część mediów, bo taki wniosek chyba wypływa z interpretacji przemówienia kanclerza Scholza wygłoszonego we wrześniu 2022 r. Skoro tak, to mamy powody kwestionować układ Brandt–Gomułka, a przynajmniej domagać się jego renegocjacji, np. w postaci naszej zgody nań w zamian za odstąpienie Polski od żądań w sprawie reparacji i zadośćuczynienia”.
Ciekawe, co wtedy powiedzą p. Kowalski, p. Ozdoba lub ich następcy. Ktoś może powiedzieć, że żądanie rewizji granic przez Niemcy jest mało prawdopodobne i praktycznie niemożliwe. Pewnie tak jest, ale jeśli rekompensaty finansowe ze strony Niemiec, czy to w formie reparacji w ścisłym sensie, czy też w jakiejś innej, mają być uzyskane na drodze dyplomatycznej, czyli mówiąc wprost, na zasadzie zgody na ich wypłacenie, stosowne rokowania powinny toczyć się w co najmniej neutralnej atmosferze, a nie w ramach propagandowej wojny wytoczonej Niemcom przez stronę polską.
I jeszcze jeden aspekt sprawy nie powinien być podniesiony. Wprawdzie uchwała nic nie mówi o udziale Izraela w domaganiu się zadośćuczynienia, ale sprawa ta została wywołana przez samego p. Kaczyńskiego. Na razie (znowu muszę zastrzec, że sytuacja może zmienić się między ukończeniem a opublikowaniem niniejszego tekstu) nie ma oficjalnej reakcji strony izraelskiej. Pierwsze reakcje prasy są nieprzychylne dla Polski. Padają pytania o cenę jednego polskiego Żyda zabitego w Holokauście, a także o to, jak liczyć plon polskich szabrowników. Trudno oprzeć się zdumieniu, że takie reakcje są prowokowane przy okazji „reparacyjnego” marketingu w wydaniu Jego Ekscelencji.
Czytaj też: Jak Niemcy radzą sobie ze swoją przeszłością
Sabotaż Solidarnej Polski
Jest rzeczą oczywistą, że dochodzenie reparacji (zadośćuczynienia) ze strony Niemiec wymaga odpowiedniej strategii, której istotnym elementem jest coś, co można nazwać taktem dyplomatycznym. To nie jest czas pod koniec wojny lub zaraz po jej zakończeniu, gdy reperacje zostały ustalone bez udziału Niemiec jako państwa (po wojnie przez jakiś czas go nie było). Nie ma powodu, aby nie traktować zbrodni niemieckich popełnionych w trakcie okupacji ziem polskich (i innych) jako faktycznej podstawy roszczeń wysuwanych wobec RFN, ale opowiadanie, że obecne władze niemieckie zaprzeczają temu, co ich poprzednicy czynili, lub sugerują rewizję granic, jest postawą bezrozumną. Ponoć chcemy przekonać społeczeństwo niemieckie i resztę świata, że mamy prawo, także moralne, do domagania się rekompensat za straty wojenne. Precedensem ma być sprawa Namibii, która dostała pieniądze za ludobójstwo sprzed przeszło stu lat, a stało się tak również z powodu presji społecznej w samych Niemczech.
Trudno oczekiwać, że takowy nacisk ze strony Niemców, również międzynarodowy, pojawi się, gdy w Polsce będą krążyć opinie podobne do „zdobnictwa” uprawianego przez p. Ozdobę i jemu podobnych. To, że internet jest ich pełen, nie dziwi, zważywszy na tradycyjne antyniemieckie postawy wśród Polaków (częściej niż zwykle pojawia się znane powiedzenie: „jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”), ale może to jest również, w jakiejś mierze, sprawka zorganizowanych grup działających np. na rzecz Rosji.
Wszelako udział oficjeli w tej propag(r)andzie jest trudny do zrozumienia z punktu widzenia interesów państwa. Trzej przedstawiciele Solidarnej Polski, ugrupowania należącego do rządzącej koalicji, w tym dwaj urzędujący wiceministrowie, wprost sabotują działania władz polskich na rzecz otrzymania reparacji (zadośćuczynienia), p. Ozdoba pozostaje w rządzie, a p. Kowalski, szczególnie radykalny w gromieniu Niemiec, zostaje do niego powołany, jakby w nagrodę za paplanie o podnoszeniu głowy partii niemieckiej w Polsce. W normalnym kraju obaj panowie zostaliby pogonieni przez premiera, ale trudno tego oczekiwać od kogoś, kto ma bardziej na uwadze handlowanie pokościelnym mieniem bezspadkowym i zabieganie o utajnienie skutków tego procederu niż rządzenie „poważnym” państwem (określenie Jego Ekscelencji). Jeśli powaga ma być poświadczona trybem domagania się reparacji (zadośćuczynienia) od Niemiec, to trudno, aby roszczenia w tym zakresie były brane poważnie na forum międzynarodowym.
Czytaj też: Pan Jarosław szuka biliona
Dalej od KPO, bliżej Putina
Gdy jednak weźmie się pod uwagę polityczny kontekst europejski, ataki na Niemcy w wykonaniu dobrozmieńców okazują się w pełni zrozumiałe. Można nawet postawić tezę, że sprawa reparacji została uruchomiona nie tylko z powodu przyszłych wyborów, ale właśnie po to, aby znaleźć kolejne boisko dla uprawiania rozrabiactwa przeciw UE.
Szanse na uzyskanie 6 bln zł od RFN są znikome, państwo to i tak płaci na rzecz wielu osób i wspiera rozmaite wspólne inicjatywy, np. naukowe (naukowcy o tym dobrze wiedzą). Być może udałoby się wynegocjować coś więcej. Polityczny konstrukt wykoncypowany przez mózgi z ul. Nowogrodzkiej zakłada utrzymanie władzy przez połączony atak na UE i opozycję jako partię proniemiecką. Pan (G)Dera ogłosił, że przecież polska opozycja rządzi w Komisji Europejskiej, bo należy do Europejskiej Partii Ludowej, najsilniejszego stronnictwa w Parlamencie Europejskim, a więc to ona odpowiada za blokadę funduszy. Chciałoby się powiedzieć: jaki doradca, taki prezydent. Pan Duda wreszcie powołał 11 sędziów do Izby Odpowiedzialności Zawodowej, w tym sześciu nominowanych (do zawodu sędziowskiego) przez tzw. neo-KRS. Sprawdziło się moje przewidywanie, że losowanie losowaniem, prerogatywy prerogatywami, ale interes rezydenta w Pałacu Namiestnikowskim polega na tym, aby sędziowie z nadania związanego z p. Zbyszkiem (pardon za poufałość) stanowili większość w owej części Sądu Najwyższego.
To mogą być całkowicie obiektywne osoby, ale decyzja p. Dudy w oczywisty sposób utrudnia otrzymanie pieniędzy z KPO, ponoć, przynajmniej wedle p. Morawieckiego, nieważnych dla kraju. Kiedyś mówiono o bajarzach ludowych z epoki Gomułki, teraz przyszła kolej na takowych z epoki Kaczyńskiego. Sprawa jest prosta – opanowanie obecnego kryzysu wymaga harmonijnej współpracy w ramach UE i nie tylko. Tymczasem dobrozmieńcy robią wiele, aby było inaczej, a czynią to po to, aby mogli swobodnie spółkować w Warszawie ułożonej na wzór Budapesztu. W ten sposób stają się użytecznymi (nie twierdzę, że świadomymi) idiotami (pardon, geniuszami) działającymi na rzecz Putina.
Czytaj też: Płacić nie planują. Niemiecka prasa o reparacjach