Czy nauczyciele im tak pozwalają? – spytała sceptycznie znajoma, przyglądając się różowo-niebieskim pasmom, wykonanym chałupniczo na włosach moich dzieci, które wróciły z wakacji, szczęśliwe, opalone, z resztkami barwnika pochodzącego z kolorowej bibuły w swoich jasnych puklach.
Szczęśliwie nic mi nie wiadomo o tym, by w szkole szykowała się z tego powodu jakaś draka – włosy moich dzieci nie należą do szkoły ani do sąsiadów, ani nawet do mnie. Nie zawsze jestem szczęśliwa z powodu tęczy na ich końcówkach, ale to nie moje włosy. Mogę coś proponować – nie czuję jednak, że mogę zabronić, póki nie robią sobie ani innym krzywdy tymi włosami. Różowe końcówki zasadniczo nikogo jednak nie krzywdzą, więc nie widzę kłopotu.
Jest bowiem w cudzych włosach coś, co czyni z nich temat pod dużym napięciem, kwestię wartą rozważań publicznych, obiekt szkolnych awantur, źródło napięć w rodzinach. Nasze włosy są sprawą polityczną, co najmniej od czasu, gdy kudłaty Samson na pustyni gołymi rękami dusił lwy i mordował niemiłych Jehowie Filistynów. Póki był kudłaty rzecz jasna.
Starsze pokolenia do dziś dręczą traumatyczne wspomnienia nauczycieli grożących ogoleniem łbów na łysą pałę tym, którzy dokonywali jakichś transgresji i pragnęli zapuścić grzywę na Beatlesa albo postawić włosy na cukier, łącząc się symbolicznie z tymi, którzy wierzyli, że „punk’s not dead”. Co ciekawe, wielu z tych starszych jakby zapomniało o swoich zmaganiach z systemem czynionych za pomocą kontestacji w salonie fryzjerskim i dziś – jak moja znajoma – spoglądają nieufnie na różne eksperymenty z wyglądem będące udziałem kolejnych pokoleń.
Nad włosami trzeba zapanować! Ich nadmierna dzikość, wszelka naturalność i dezynwoltura, każda tendencja do wymykania się z zaczesanych fryzur budzi jakiś pierwotny niepokój.