Pewien mój znajomy zapragnął niegdyś stworzyć atlas miejsc nieistniejących, zaś jako że z wykształcenia był historykiem, a z pasji badaczem historii żydowskiej, atlas ów rzecz jasna dotyczył tych przestrzeni, które niegdyś jak najbardziej, całkiem rzeczywiście istniały, lecz istnieć przestały i nie został po nich kamień na kamieniu.
Przypomniał mi się niedawno ten jego nigdy niezrealizowany wielki projekt – opowieść o palimpseście, którego najgłębsze warstwy zawalono warstwami nowymi tak skutecznie, by nikomu nie przyszło do głowy ich zeskrobać – bowiem wakacyjny przypadek sprawił, że trafiłam do Salonik, drugiego pod względem wielkości greckiego miasta. Przyznaję od razu – miasta, o którym nie wiedziałam zbyt dużo, głównie to, że to tam właśnie Grek Zorba nauczył się od pewnego Turka grać na santurze. Tuż przed wylotem kupiłam więc w księgarni książkę Marka Mazowera „Saloniki. Miasto duchów. Chrześcijanie, muzułmanie i żydzi w latach 1430–1950” i już mniej więcej na wysokości przelotowej osiąganej nad Rumunią wiedziałam, że owa wycieczka będzie niesamowitą wyprawą w miejsce nieistniejące.
Żydzi w Salonikach mieszkali już w IV w. p.n.e., ale tak naprawdę historię tego miasta zaczęli pisać po 1492 r. Wtedy to 20 tys. spośród wygnanych z Hiszpanii przez królową Izabelę Kastylijską Sefardyjczyków zdecydowało się osiedlić w tym śródziemnomorskim porcie należącym do Imperium Osmańskiego. Jego władcy, którzy Saloniki podbili ledwo 60 lat wcześniej, przyjęli uchodźców chętnie, myśląc przy tym nader perspektywicznie, jakby przeczuwali, że w tych ludziach, których właśnie pozbyli się Hiszpanie, drzemie wielki potencjał. (W swojej książce Mazower wspomina zresztą, że i w samej Hiszpanii nie wszyscy byli zwolennikami wyrzucenia z kraju Żydów – „monarcha popełnia błąd, pozbywając się (…) tak przedsiębiorczych i pracowitych ludzi” – pisał cytowany przezeń inkwizytor Jerónimo de Zurita).