To paradoks, że mail do premiera Morawieckiego od ministra Dworczyka na temat jego spotkania z Julią Przyłębską poruszył opinię publiczną, a zarazem nikogo nie zdziwił. W państwie, gdzie złamano już tyle demokratycznych procedur, ustalanie przez prezeskę TK z przedstawicielem rządu terminów rozpraw Trybunału po to, aby władza nie wydawała pieniędzy niezgodnie ze swoim politycznym planem, wydaje się czymś oczywistym. Nikt nie podejrzewał, że Trybunał jest niezależnym podmiotem, chociaż tylko wtedy ta instytucja ma jakikolwiek sens. Jednak TK w państwie PiS stał się jeszcze jednym organem władzy wykonawczej, włączonym w machinę dzielenia i rządzenia.
Nie mogło być inaczej, jeśli przypomnieć doktrynę Jarosława Kaczyńskiego o „centralnym ośrodku dyspozycji politycznej”. Taki centralny ośrodek wyklucza istnienie lokalnych ośrodków, które nie podlegają „dyspozycji politycznej”, dlatego za Trybunał Konstytucyjny prezes Kaczyński wziął się w pierwszej kolejności zaraz po wyborach w 2015 r. To jeszcze jeden przykład na znaną metodę PiS: wydrążania od środka demokratycznych instytucji, w wyniku czego pozostaje pusta skorupa; odwracając znane powiedzenie: coś, co wygląda jak kaczka, kwacze jak kaczka, kaczką stanowczo nie jest. Państwo PiS jest zapełnione takimi atrapami, w PRL też takie istniały.
Jednak sprawa kontaktów Przyłębskiej z Dworczykiem nabrała rozgłosu, którego PiS się wyraźnie nie spodziewał. I przyniósł skutki dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, wyraźnie przełamał istniejące dotąd tabu „skrzynki Dworczyka”. Obóz władzy już na samym początku wymyślił sprytną formułę, która po 24 lutego wydawała się jeszcze sprytniejsza: nie potwierdzamy i nie zaprzeczamy prawdziwości maili, bo to rosyjska prowokacja. Wielu dziennikarzy, także z niepisowskiej strony, potulnie przyjęło ten zakaz PiS mówienia o „skrzynce”, aby nie być podejrzanym o bycie „onucą”.