Wojna w Ukrainie odmieniła Polskę. Przynajmniej na zewnątrz. Dokądkolwiek pojechać – do Paryża, Berlina czy Brukseli – rozmówcom usta się nie zamykają w wyrazach szacunku i uznania. Niektórzy komplementują nasz kraj z przekonania, inni z powodu wyrzutów sumienia, jeszcze inni dla świętego spokoju lub z wyrachowania. Ale liczy się kontrast wobec sytuacji jeszcze sprzed paru miesięcy. Pytania o sądy zastąpiły uwagi o czołgach, a krytykę wiecznych prowokatorów z Europy Wschodniej – rozważania o punkcie ciężkości Unii przesuwającym się na wschód. Niektórzy twierdzą nawet, że wojna zmieni nie tylko Polskę, ale i całą Unię – na naszą modłę i podobieństwo. Unia będzie musiała postawić na geopolitykę i na szybkie rozszerzenie o kraje takie, jak Ukraina czy Albania. A wtedy nikt nie będzie chciał ani mógł dzielić włosa na czworo i toczyć filozoficznych batalii o definicje trójpodziału władz i przecinki w ustawach. Zatriumfuje unia suwerennych narodów, jak ją sobie wymarzył prezes Kaczyński.
Na razie to tylko mrzonki. Unia nie pali się do tego, by stać się mocarstwem geopolitycznym. Zaś dla wielu krajów nierozwiązane problemy wewnętrzne będą właśnie kluczowym argumentem przeciwko przyjmowaniu jakichkolwiek nowych członków. Niemniej coś ważnego się dzieje. Komisja coraz żwawiej macha marchewką wartą 35 mld euro w żywej gotówce, która miałaby popłynąć, jak tylko Ursula von der Leyen z westchnieniem ulgi odhaczy wywiązanie się Warszawy ze swoich zobowiązań w kwestii rządów prawa. Zmierzający dużymi krokami ku zakończeniu spór rządu PiS z Komisją Europejską stawia relacje Polski z Brukselą w zupełnie nowym świetle. Jeśli Warszawie uda się zrzucić ten ciągnący ją w dół balast, jej pozycja w Unii stanie się silniejsza niż kiedykolwiek w ostatniej dekadzie.