Zacznę prywatą – jak przy każdej książce, za moją ostatnią powieść również nie nominowano mnie do nagrody Nike i nie ma co ukrywać, jest mi trochę przykro. Nie chodzi nawet o samą nagrodę, tę można dostać albo prędzej nie, ale te 20 nominacji co roku wyznacza pewien kształt literatury polskiej. Trudno nie poczuć chociaż przez chwilę tego ukłucia żalu, gdy ktoś mówi ci: kolego, wszystko fajnie, ale gdy przychodzi co do czego, nie jesteś jednym z nas, prawdziwym polskim literatem, tylko łachem, wyrobnikiem, autorem tej wstrętnej literatury popularnej, która ma – o zgrozo – fabułę i bohaterów.
Staram się nie popadać w spiskowość, gadanie o trzęsącym polską kulturą spisku liberalnych elit mam raczej za brednie, ale oczywiście można mi zarzucić w tym momencie brak honoru i szeroko pojętą płaczliwość. Wiem, że jako autor jestem bardziej niż spełniony. Osiągnąłem wielki sukces i w pisaniu prozy, i w pisaniu na ekran. Mam grono oddanych czytelników, których krytyk Nowacki nazwał kiedyś głupią gimbazą, no ale umówmy się, jest to tylko o krytyku Nowackim i jego niedoborach poznawczych (90 proc. recenzji krytyka Nowackiego, jeśli ten kogoś akurat nie wyzywa, to opisy fabuł recenzowanych książek). Dostałem też inne, bardzo miłe i ważne memu sercu nagrody. Jest jednak coś takiego w tej, jak to powiedział ostatnio młody youtuber Young Multi, nagrodzie Najki – a także nagrodzie gdyńskiej czy multidyscyplinarnych Paszportach POLITYKI – co wciąż działa, gra na cienkich strunach duszy polskiego twórcy. Można sobie tłumaczyć, że te nagrody są przestarzałe, nikogo już nie obchodzą, są niewymierne, bo pomijają całe obszary polskiej kultury albo traktują je bardzo selektywnie (jak nagroda Nike polską fantastykę czy komiks, a Paszporty POLITYKI polski hip-hop) – ale one wciąż istnieją, są przyznawane i kładą się długim cieniem na kalendarzu wydawniczym i pisarskich duszach.