Zbrojeniowe plany Mariusza Błaszczaka budzą coraz więcej emocji. Przy praktycznym milczeniu MON prasa z Korei Południowej, powołując się na źródła w przemyśle i wojsku, przynosi niemal codziennie nowe rewelacje dotyczące polskich zamówień na czołgi, wozy bojowe i samoloty odrzutowe. Delegacja sił powietrznych i MON miała być w Seulu kilka dni po wizycie Błaszczaka, by dopinać szczegóły zasygnalizowanego przez niego zakupu FA-50. To uzbrojona wersja samolotu szkolnego T-50 Golden Eagle, produkowanego przez Korean Aerospace Industries.
Firma powstała ponad 20 lat temu z połączenia lotniczych części wielkich „czeboli”: Samsunga, Daewoo i Hyundaia, a „złotego orła” stworzyła na bazie współpracy z amerykańskim Lockheed Martinem i w oparciu o konstrukcję F-16 (choć nie jest jego pomniejszoną kopią). To nie geneza producenta i produktu jest najistotniejsza, bo nowoczesności Koreańczyków z południa i ich samolotu nikt nie kwestionuje. Znaki zapytania dotyczą możliwości maszyny oraz tego, czy w ogóle wpisuje się ona w dotychczasowe plany rozwoju lotnictwa bojowego. Zwłaszcza że według koreańskich mediów idzie o 64 sztuki, a zatem wkrótce nowy nabytek z Azji miałby się stać najliczniejszą maszyną sił powietrznych RP. Czasy się zmieniają, plany też mogą, ale ewolucja w kierunku FA-50 przeczy wielu założeniom.
Czytaj też: Warszawa staje do wyścigu zbrojeń w regionie?
Mamy za mało samolotów
Zacząć trzeba od tego, że Polsce kończą się samoloty bojowe. Po 35 latach służby do 2025 r. wycofane mają być myśliwce MiG-29 i samoloty uderzeniowe Su-22, doskonałe w swoich czasach, czyli do końca zimnej wojny. Pierwsze: szybkie i zwinne, uzbrojone w nowoczesne rakiety powietrze-powietrze, świetne myśliwce przechwytujące. Drugie: taktyczne bombowce, latające nisko i szybko, z bombami i pociskami kierowanymi, nawet z bronią jądrową. Ale bez modernizacji nie mają czego szukać na współczesnym polu walki, a wschodni rodowód skazał MiG i Su (dziś mamy 12 w służbie, o znikomej wartości bojowej) na emeryturę.
Błaszczak pospieszył z rozpoczęciem procesu zakupu maszyn, jego MON nie tak dawno bez przetargu wybrał F-35. Większych kontrowersji nie wywołał, bo to „sojuszniczy” wybór połowy natowskiej Europy i akces do pierwszej ligi. F-35 to samolot wielozadaniowy o dwie generacje nowocześniejszy, nie tylko cyfrowy, ale w dodatku sieciowy. Dwie eskadry MiG-ów za dwie eskadry F-35 to bilans oparty na potrzebach minimalnych, sformułowanych w spokojnych czasach. Razem z trzema eskadrami F-16 mielibyśmy w 2030 r. (po zakończeniu dostaw F-35) 80 maszyn bojowych nowej i średniej generacji. Tyle że między tym momentem a wycofaniem samolotów radzieckich na jakiś czas pojawi się groźna dziura. W sytuacji zwiększonego zagrożenia i planów powiększania sił zbrojnych jasne staje się, że 80 maszyn to mało. Kiedyś mówiło się o sześciu–siedmiu eskadrach jako minimum. Teraz pewnie trzeba by co najmniej dziesięciu, czyli 160 samolotów. Nawet po wydaniu kilkudziesięciu miliardów złotych na F-35 bilans możliwości wobec potrzeb obnaża wielką lukę.
Czytaj też: Polska zatyka dziurę w niebie
Co było do wyboru?
O potrzebie dokupienia wielozadaniowych samolotów bojowych wojskowi mówią od dawna. Już pierwszy zakup F-16 niemal 20 lat temu został okrojony – zamiast 64 kupiono 48. Teraz, już w realiach 2 proc. PKB na obronność, na więcej niż 32 samoloty F-35 również Polski nie było stać (to i tak jedna z najdroższych inwestycji obronnych ostatnich lat).
Jako uzupełnienie floty rozważane były przede wszystkim używane F-16. Temat powracał w MON co jakiś czas, ale kilka podejść skończyło się niepowodzeniem. Polska stawia jednak „używkom” wymagania wyższe niż Rumunia czy Bułgaria, które udanie skupują dość leciwe maszyny z europejskich krajów NATO. To, co dla pilotów na Bałkanach oznacza przeskok generacyjny, dla naszych byłoby cofnięciem. Co jeszcze jest do wyboru? Niezmiennie o względy zabiega europejska konstrukcja dwusilnikowego, dużego samolotu wielozadaniowego Eurofighter 2000. Konsorcjum firm z Włoch, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Niemiec podkreśla na branżowych konferencjach i w raportach, że zamówienie z Polski wiązałoby się z udziałem w produkcji samolotu. W konkurencyjnej fazie badania rynku, która poprzedziła dokonany z wolnej ręki wybór F-35, występował też Boeing ze swoim F/A-18 E/F Super Hornet oraz bliźniaczym samolotem walki elektronicznej Growler. Nieoficjalnie mówiło się również, że Amerykanie mogliby zaoferować F-15EX, samolot przewagi powietrznej o znacząco wyższych parametrach zasięgu, szybkości i udźwigu uzbrojenia.
Na tym opcje wciąż się nie kończą. Szwedzi proponowali Polsce nową wersję Gripena, samolotu bardzo dobrze znanego jeszcze z przetargu w latach 1998–2002. Rozwój konstrukcji i nowe realia geopolityczne, które skierowały Szwecję na szybką ścieżkę do NATO, mogłyby uzasadniać świeże spojrzenie na samolot zza Bałtyku. Jest też Francja, niewidzialny słoń w tym kramie z samolotami. Ubiegłe dwa lata to sukces samolotu Rafale, sprzedawanego w Europie i poza nią. Do Grecji, Chorwacji, Indonezji, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Egiptu, by nie pominąć samej Francji, która zamawia nowe wersje tych maszyn. Francusko-grecka umowa jest przy okazji rekordem, bo pierwsze sześć samolotów przekazano w nieco ponad półtora roku od porozumienia. Poziom relacji między Polską a Francją nie daje raczej nadziei na powtórkę.
Czytaj też: Dlaczego „Narew” jest kluczowa
Samolot na mniejszych wrogów
Ale w omawianych publicznie zamierzeniach sił powietrznych dotyczących dodatkowych samolotów bojowych nie pojawiała się koncepcja maszyny szkolno-bojowej jako zamiennika. Dowódcy lotnictwa, ilekroć wypowiadali się na ten temat, podkreślali potrzebę wielozadaniowości, nowoczesności i sojuszniczej interoperacyjności samolotów z biało-czerwonymi szachownicami. W tyle głowy mieli oczywiście potencjalny konflikt z rosyjskim lotnictwem, uznawanym powszechnie za dość nowoczesne, a przy tym liczniejsze od tego, co NATO na wschodniej flance mogło wystawić do walki w pierwszej linii od razu. Taka perspektywa przeważyła na rzecz pozyskania przez Polskę najnowocześniejszej obecnie na Zachodzie maszyny, czyli F-35. Przyjęto, że kraj najbardziej narażony na atak nie może sobie pozwolić na półśrodki.
Z tego samego punktu widzenia szybkie pozyskanie dużej liczby maszyn niebranych dotąd pod uwagę jako uzupełnienie floty i nieokreślanych mianem wielozadaniowych samolotów bojowych musi zastanawiać. Zwłaszcza że wcześniej nie udało się przekonać do tego resortu Błaszczaka przez lepiej u nas zadomowionych Włochów z ich uzbrojonym M-346 Master, znanym jako Bielik. Po przetargu prowadzonym w latach 2008–14 Polska kupiła osiem, później 12, a w końcu 16 odrzutowych maszyn szkolenia zaawansowanego z myślą o ośrodku w Dęblinie (swoich dni dożywały mające pół wieku Iskry). FA-50 z Korei Południowej to koncepcja podobna do włoskiej maszyny, czyli ewolucja szkolnego odrzutowca w samolot bojowy drugiego szeregu (za chwilę o tym, co to oznacza).
Lista nabywców koreańskiej maszyny bojowej na bazie szkolnego T-50 nie jest dziś długa, obejmuje w sumie kilkadziesiąt samolotów i kraje prowadzące wojny asymetryczne – z bojownikami i terrorystami. To Irak, Filipiny, być może za chwilę Kolumbia, co byłoby pierwszym wyjściem poza Azję. Seul liczy więc na kontrakty na Słowacji, Węgrzech i oczywiście w Polsce. Kampania w Europie Środkowej prowadzona jest ze wsparciem władz i stanowi część szerszej oferty technologiczno-przemysłowej, obejmującej takie sektory jak energetyka jądrowa czy przemysł bateryjny. O samolotach była już mowa w kuluarach szczytu Korea Południowa–Grupa Wyszehradzka na szczeblu prezydentów w 2021 r.
Samo koreańskie lotnictwo zamówiło 60 maszyn bojowych dla wsparcia swoich F-35 (ma ich 40), F-16 (160 sztuk) i F-15 (59 maszyn). Nieustannie narażona na atak z północy Korea Południowa to w porównaniu z europejskimi sojusznikami USA lotnicza potęga, ale jeśli chodzi o własne konstrukcje – dopiero zaczyna. Główny przeciwnik Seulu na północy półwyspu, jeśli nie uwzględniać hipotetycznego udziału w jakiejś wojnie USA–Chiny, nie jest technologicznym gigantem i poza bronią nuklearną grozi starszą techniką bojową. Dlatego samoloty Południa powinny mieć oczywistą przewagę nad Północą, ale nie muszą być szczytem techniki. Takie podejście dobrze widać w FA-50, które spodobały się Błaszczakowi i jego ekipie.
Czytaj też: Światowa narada w Ramstein. „Rosja nie może mieć żadnych szans”
Szkolny balast w sytuacji wojny z Rosją?
Koreański samolot szkolno-bojowy powstał w kooperacji z Amerykanami i częściowo za ich pieniądze. Również kluczowy komponent, czyli silnik, jest z USA. To nie napęd od F-16, a mniejsza, lżejsza i słabsza turbina stworzona dla dwusilnikowego F/A-18 Hornet. Wystarczy jednak, by rozpędzić niewielką maszynę do naddźwiękowej prędkości, co jest rzadkością w tego typu szkolnych samolotach. Przebudowa do bojowej wersji nie pozbawiła FA-50 drugiej kabiny, co dla wielu jest zaletą, jeśli myśleć o podwójnym zastosowaniu tej maszyny. Ma to jednak swoją cenę. Ponieważ w lotnictwie wszystko jest kompromisem między masą a energią niezbędną do jej wyniesienia i utrzymania w powietrzu, możliwości koreańskiego zamiennika znacząco odbiegają od samolotów wielozadaniowych z prawdziwego zdarzenia. Z udźwigiem 4,5 tony trudno uznać „Koreańczyka” za ciężarówkę do wożenia bomb (F-16 zabiera prawie dwa razy tyle, samoloty radzieckie mniej).
Pakiet zintegrowanego uzbrojenia także jest skromny (niekierowane i korygowane GPS i laserem bomby, niekierowane pociski rakietowe, pociski przeciwpancerne). Niewielkie rozmiary i udźwig ograniczają promień działania, bo zapas paliwa trzeba zabrać w podwieszanych zbiornikach. Zbiorniki przykadłubowe i możliwość tankowania w powietrzu producent obiecuje w kolejnej modernizacji, tak jak aktywny radar i większą paletę amunicji z rakietami powietrze-powietrze średniego zasięgu i precyzyjnymi pociskami powietrze-ziemia. Nie ma jednak mowy, by konstrukcja FA-50 uzyskała cechy utrudnionej wykrywalności, co naraża ją na zestrzelenie na polu walki nasyconym obroną przeciwlotniczą.
W sytuacji wojny z Rosją taki samolot będzie musiał czekać, aż bardziej zaawansowane maszyny „wymiotą” zagrażające mu rakiety ziemia-powietrze, i dopiero potem będzie mógł wejść do walki, głównie jako samolot wsparcia wojsk lądowych. I to z nieodległych baz, o ile Polska nie dostanie wersji o większym zasięgu. Kiedy ponad 20 lat temu Polska wybierała samolot wielozadaniowy, właśnie nieduży zasięg grał na niekorzyść szwedzkiego Gripena (od tego czasu dostał możliwość tankowania w powietrzu i większy zapas paliwa).
Czytaj też: Czy Ukraina wystarczy Putinowi?
Błaszczak zmienia wizję?
Przy wszystkich ograniczeniach FA-50 może być oczywiście uznany za model wystarczająco dobry. Powstał już w XXI w. i wywodzi się z amerykańskiej technologii lotniczej, będzie więc jakościowym skokiem wobec MiG i Su. A jeśli, jak obiecują Koreańczycy, koszt maszyn będzie znacząco niższy od rasowych samolotów bojowych, to za relatywnie niewielkie pieniądze (60–70 mln dol. za sztukę) Polska istotnie powiększy swoje zdolności, głównie w zakresie wsparcia pola walki.
Zakup FA-50 oznacza jednak świadome dodanie do miksu floty maszyny drugiego sortu, nowoczesnej w swojej klasie, ale niebędącej wielozadaniowym samolotem bojowym nowej generacji. Świadczy to o tym, że pomiędzy wizją nowoczesności deklarowaną publicznie a determinacją, by jak najszybciej się dozbroić, zaszła zmiana w poziomie ambicji i zadań lotnictwa. Może wynika to z ustaleń z sojusznikami, którzy gotowi są wziąć na siebie przełamanie rosyjskiej obrony powietrznej i pokonanie lotnictwa Rosji w boju powietrznym, a od Polski wymagają większego skupienia na zadaniach powietrze-ziemia. A może to po prostu okazja, którą chwyta rząd stawiający na ilość wojska i sprzętu.
Ponieważ za każdym samolotem ciągnie się olbrzymi „ogon” logistyczny i obsługowy, warto nad takim zamówieniem zastanowić się dłużej niż kilka tygodni. Tylko w lotnictwie obsługa sprzętu wielokrotnie przekracza czas jego użytkowania, a koszt godziny lotu zawiera znaczący komponent serwisowania. To dlatego nawet przy o wiele mniejszych zakupach przeprowadza się na świecie konkursy i przetargi, dba o ofertę przemysłową, transfer technologii i perspektywy rozwoju konstrukcji.
Tymczasem tu o żadnej konkurencji nikt nie słyszał, a potencjalni rynkowi rywale nie dostali nawet okazji, by się zgłosić. Sprzęt lotniczy pozostaje z reguły w służbie kilka dekad, więc decyzją podejmowaną teraz Polska ukształtuje przynajmniej jedną trzecią lotnictwa na kolejne 30 lat. Pośpiech jest złym doradcą, jeszcze gorszym wizja polityczna, która wymusza inwestycje za wszelką cenę tu i teraz. Prawdą jest, że zagrożenie militarne raptownie wzrosło i musimy przyspieszyć zbrojenia. Prawdą jest też, że lotnictwo NATO ma nad lotnictwem Rosji olbrzymią przewagę, a obrona Polski nie byłaby tylko naszym zadaniem. Jarosław Kaczyński tak to wyłożył na niedawnym wiecu w Sochaczewie: „Oczywiście możemy liczyć na NATO, ale wtedy możemy liczyć, jak będziemy się sami mocno zbroić”.
To nieufność? Czy przekonanie, że silniejszym łatwiej przyjść z pomocą? W sumie nieistotne, dopóki prowadzi do rozsądnych i przemyślanych decyzji. W przypadku samolotów z Korei musi jednak powrócić pytanie, czy ilość automatycznie przechodzi w jakość i co z niej zostanie za kilka dekad. Błaszczak i Kaczyński mają pełną świadomość, że elektorat (PiS i żadnej innej partii) nie odróżni FA-50 od F-16 i w zbrojeniowym wzmożeniu przyklaśnie każdym zakupom. Minister obrony już pojął, że efekt „wow!” zapewniają duże liczby i nagłe zwroty akcji, a nie mozolna realizacja planów. Możliwe, że dopiero się rozpędza: było 500 HIMARS-ów, będzie kilkadziesiąt samolotów, możliwe też, że za kilka dni ogłosi 200 czołgów – znowu z Korei. Wszystko w arbitralnym trybie, byle szybko, byle dużo, obok planu lub bez planu. Nastała zbrojeniowa inflacja, oby po niej nie nadszedł krach.
Czytaj też: Tarcza antyrakietowa. Jak działa i dlaczego jest nam potrzebna?